Od kilku miesięcy już nie jestem Magdą, dziennikarką, młodą kobietą, tylko „ciężarną”. Ludzie nie pozwalają mi o tym zapomnieć nawet przez chwilę. Spodziewałam się wielu rzeczy – mdłości, szalejących hormonów, ale nie aż tak skrajnych reakcji.
Jestem w trzecim trymestrze ciąży – nie da się temu zaprzeczyć. Także dlatego, że TO po prostu WIDAĆ. Mam przed sobą brzuch, którego nie można wziąć ani za efekt zbyt obfitego lunchu, ani za specyficzną budowę ciała. Na szczęście nie muszę leżeć, sporo maszeruję po parku, często chodzę do teatru i kina (na zapas!), nie stronię od środków komunikacji miejskiej ani wizyt w lokalach (z tym, że już nie nocnych…). To wszystko sprawia, że codziennie spotykam setki osób, które niczym wektory oddziałują na moje nastroje, wprawiając mnie to w stan euforii, to w przygnębienie. Na szczęście chwilowe. Na własnej skórze przekonuję się, że kobieta w ciąży budzi emocje. I to… baaardzo skrajne!
Błogosławiony stan
Pewnego przedpołudnia wsiadam do tramwaju numer 9 i czuję na sobie spojrzenia pasażerów; niektóre spod byka („Cholera, ciężarna, trzeba jej będzie ustąpić”), inne pełne zainteresowania („Chłopiec czy dziewczynka?”). Mężczyźni, przykro mi, ale nagle zaglądają z pełnym skupieniem do swoich telefonów komórkowych tudzież gazet. Są zbyt zajęci, by dostrzec kobietę w ciąży, choć przed chwilą się gapili! Ale z siedzeń zrywają się bohatersko nastolatka i emerytka. Patrzą na mnie z niemal nabożną czcią:
– Proszę, proszę usiąść! – woła ta młodsza. – Pani siada, jeszcze się pani nabiega z dzidziusiem – wtóruje jej starsza pani. Głupio mi zajmować miejsce kobiety, która mogłaby być moją babcią, więc korzystam z uprzejmości nastolatki. Męska część pasażerów wyraźnie oddycha z ulgą.
Kilka dni później; przed mój dom podjeżdża taksówka. Zanim wsiądę, kierowca wybiega mi naprzeciw i otwiera drzwi. Jeżdżę z tą korporacją od pięciu lat, ale zdarzyło mi się to pierwszy raz. No tak, ciąża! Już w samochodzie pada seria troskliwych pytań: „No i jak się pani czuje w te upały? A kiedy termin? Nic panią nie boli? Może otworzę to drugie okno? Czy woli pani klimę? Włączę, a co tam, choć to dziadostwo zżera benzynę”…
Kierowca jest ugrzeczniony, ewidentnie mam u niego plusy, i to tylko za to, że wkrótce będę mamą. Gdy na koniec płacę za kurs, wszystko się wyjaśnia: sam został ojcem dwa miesiące temu. Też córka. To wszystko tłumaczy.
Parę dni później przechodzę przez pasy tuż obok parku Szczęśliwickiego. Przy ulicy nie ma sygnalizacji świetlnej. Na przejście czeka się kilka minut. Tym razem trafiam na dżentelmenów. Jeden charakterystycznie rozkłada ręce (coś jakby „Panie przodem!”). Czuję się potraktowana po królewsku – samochody ruszają dopiero wtedy, kiedy całkowicie schodzę z jezdni (a nie tak jak zwykle, czyli w połowie pasów, gdy trzeba salwować się ucieczką).
Na miły koniec dnia zaglądam do francuskiej boulangerie przy Nowym Świecie. Spotykam się z koleżanką – również ciężarówką. Zamawiamy po herbacie i kanapce z mnóstwem warzyw. Dwudziestoparoletni kelner przynosi nam też po ciastku w kształcie serca. – Nie zamawiałyśmy ich – mówimy, sądząc, że się pomylił. – To prezent od lokalu dla przyszłych mam. Smacznego! Niby niewielki gest, ale humor skacze nam kilka oczek wyżej.
Stan wykluczenia
Niestety, obsługa lokali potrafi także schrzanić sprawę. Nadmorski kurort nad Bałtykiem. Potrzeba – silna! – dopada mnie podczas spaceru po promenadzie. Zaglądamy z mężem do restauracji.
– Przepraszam, czy mogę skorzystać z toalety, oczywiście za opłatą? Kelnerka i mężczyzna z obsługi (szef?) mierzą mnie niechętnym wzrokiem. – Ale pani nie jest klientką naszego lokalu. – Wiem, dlatego mogę zapłacić. – Najpierw próbuję żartować, potem moja desperacja sięga zenitu: – Proszę zrozumieć, jestem w ciąży, muszę! Kelnerka odwraca wzrok, w końcu odzywa się facet: – Tam niedaleko jest toi toi. Ja pani nie pomogę.
Chce mi się płakać. Plastikowy kibelek w 30-stopniowym upale nie wydaje mi się idealnym rozwiązaniem, postanawiam jeszcze spróbować w smażalni ryb nieopodal. – To nie jest szalet miejski! – krzyczy na mnie sprzedawczyni. – Jak pani będzie naszą klientką, to dam klucz, a tak to wykluczone! Mąż już chce zamówić colę za 5 zł, bo wtedy uzyskamy upragniony status klienta, ale unoszę się honorem (hormony buzują) i proszę: – Nie, nie, chodźmy stąd!
Za kilka tygodni mój brzuch zniknie. Czy przestanę być wówczas ciężarówką i z powrotem stanę się Magdą, trzydziestoparoletnią dziennikarką? Jak długo jeszcze będę postrzegana przez pryzmat macierzyństwa? Jestem tego bardzo ciekawa.
Uprzywilejowany stan
Komenda Straży Miejskiej na Ursynowie w Warszawie. Idziemy z mężem zapłacić mandat za odholowanie auta. Przed nami, w kolejce, siedmiu panów w wieku ok. 18-45 lat. I tylko dwa krzesła, na których spoczywają pulchny nastolatek w okularach oraz hoży atleta. Ten pierwszy udaje, że mnie nie widzi, drugi ma chyba zbyt rozbiegany wzrok, aby ogarnąć tę sytuację. Jest mi duszno i ciężko stać, więc mąż po kilku minutach prosi o krzesło strażnika z pobliskiego pokoju. Kiedy mebel staje przede mną, nastolatek krowim wzrokiem przygląda się tej scenie, zaś atleta zrywa się z miejsca jak poparzony:
– No co pani! No trzeba było mówić, to bym miejsca ustąpił!
– Nie chciałam przeszkadzać – uśmiecham się. Atleta przewraca oczami, już widzę, jak myśli, że kobity w ciąży to fanaberie mają.
Kilka minut później z biura wychodzi pani strażniczka:
– Poprosimy panią przepuścić bez kolejki, zapraszam – obwieszcza. Nastolatek jest wściekły, sapie i robi dziwne miny. A ja? Nie zamierzam nie skorzystać z tej wspaniałej okazji.
Idę do baru wietnamskiego na zupę pho; czterdziestolatek w okularach stojący przede mną natychmiast puszcza mnie przed siebie, robiąc zamaszysty gest: – Proszszę!… Czuję się świetnie, wcale nie jest gorąco, a składanie zamówienie trwa przecież nie więcej niż pół minuty, więc grzecznie odmawiam. Jednak on nie chce nawet o tym słyszeć.
– Przecież pani jest w ciąży!- tłumaczy mi rzecz totalnie oczywistą. I staje metr od lady. Nie mam wyjścia, dziękuję raz jeszcze – tym razem za atencję.
Zaczynam płakać z bezsilności (dlaczego oni wszyscy są tacy niemili?!). Ląduję w toy toy-u, który ostatecznie okazuje się całkiem pachnącym i komfortowym przybytkiem.