Gdy marek Michalak obejmował sześć lat temu stanowisko rzecznika praw dziecka, biuro przyjmowało 10 tys. spraw rocznie. Dziś jest ich pięć razy tyle.
Kącik zabaw dla dzieci w Ikei. Tatuś daje czteroletniej córeczce po łapach. Siedzący z rodziną przy sąsiednim stoliku 42-letni pedagog czuje ten ból we własnych rękach. Żona ciągnie go za rękaw, szepcząc: „Marek, jesteś tu prywatnie”. Nie skutkuje. Krewki tatuś zostaje ostro objechany, tonuje zachowanie i obiecuje, że więcej tego nie zrobi, a dziewczynka, choć jeszcze załzawiona, uśmiecha się.
– On już tak ma, nigdy nie przestaje być rzecznikiem praw dziecka. Nie tylko mówi: „Reaguj. Masz prawo” (nazwa kampanii społecznej RPD – przyp. red.), ale też sam reaguje, gdy potrzeba. I proszę mi uwierzyć. osobiście zna każdą sprawę prowadzoną w swoim urzędzie – mówi Renata Durda, kierownik Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska linia” IPZ.
List z Kaczorem Donaldem
Schowane w bocznej uliczce biuro rzecznika wygląda niepozornie, ale telefon się urywa. To specjalna infolinia dla najmłodszych – dziecięcy telefon zaufania. Do tego dochodzą e-maile, listy.
– Czasem to prawdziwe tragedie, jak ta 17-latki, którą sąd zmusił do kontaktów z ojcem, którego ona z wielu względów panicznie się bała i każde spotkanie okupione było potwornym stresem. Doprowadziłem do tego, że sąd wysłuchał jej opinii i ze spotkań zrezygnowano. Nie zapomnę listu w kopercie z Kaczorem Donaldem, który napisało do mnie starsze rodzeństwo małej Róży Szwak, prosząc, bym pomógł im odzyskać siostrzyczkę – opowiada Marek Michalak. W 2009 roku sąd odebrał ją matce, twierdząc, że jest osobą niezaradną i nie poradzi sobie z wychowaniem kolejnego dziecka. Było to zaledwie kilka dni po porodzie. Po nagłośnieniu sprawy przez media i po interwencji rzecznika praw dziecka oraz rzecznika praw obywatelskich mała Róża wróciła do domu. Dziś rodzina funkcjonuje prawidłowo.
Michalak, odkąd objął urząd, postawił na bezpośredni kontakt z petentami. Tylko w zeszłym roku w szkołach, przedszkolach, świetlicach odwiedził 54 tysiące dzieci. – Świetnie łapie klimat rozmowy – dodaje Renata Durda. – Może dlatego, że sam jest ojcem małych dzieci, a może dlatego, że przez większość życia z dziećmi pracuje? A może po prostu Marek, mimo że zarządza dziś centralnym urzędem, nie wszedł w rolę urzędnika, tylko do biura wniósł entuzjazm pozarządowego działacza?
Gdy obejmował swoje stanowisko w 2008 roku, biuro przyjmowało ok. 10 tys. spraw rocznie, dziś pięć razy tyle. Michalak: – Złośliwi powiedzą, że widać wzrosła skala zjawiska krzywdzenia dzieci, chociaż statystyki pokazują, że wręcz odwrotnie, sytuacji krzywdzenia dzieci jest mniej. Ja powiem tak: wzrosła świadomość działalności i skuteczności instytucji Rzecznika Praw Dziecka. Kiedy pytam dzieci, jakie prawo jest dla nich najważniejsze, w 90 proc. słyszę: do wyrażania własnego zdania. Więc ich słucham i namawiam świat dorosłych do poważnego traktowania dziecięcych problemów.
Gerbery dla pani od krokodyli
W ósmej klasie podstawówki Marek Michalak trafił z podejrzeniem ciężkiej choroby nowotworowej do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Tam odkrył, że nie wszystkie dzieci mają tak wspierających rodziców jak on. Jako najstarszy na oddziale szybko zaczął opiekować się młodszymi pacjentami, czytał im książki, robił przedstawienia. Po miesiącu analiz, kolejnych biopsji lekarze go wypuścili. – Prawdopodobnie pierwsza diagnoza była błędna, bo w badaniu pomylono białe krwinki z czerwonymi. Ale dla mnie, dzieciaka ze Świdnicy, sam pobyt w CZD był dużą atrakcją. Szpital często odwiedzały zagraniczne gwiazdy wizytujące Polskę. W piżamie wręczałem bukiet gerber Rebecce Gilling, gwieździe popularnego wtedy australijskiego serialu „Powrót do Edenu”. Pokazano to nawet w Dzienniku Telewizyjnym, to był mój debiut medialny – żartuje Michalak.
Bezpośrednim wzorem dla późniejszego społecznika był poznany na oddziale ksiądz Józef Gniewniak, który oprócz komunii rozdawał małym pacjentom słodycze i zabawiał ich żartami. – Utrzymywałem z nim później kontakt listowny i raz zażartował, że może z innymi pacjentami z Dolnego Śląska założylibyśmy jego fanklub. Pomyślałem, że może warto zorganizować w naszym mieście coś podobnego, dotrzeć do dzieci potrzebujących i zaoferować pomoc. Tak też się stało.
Jest 1988 rok. Michalak ma 17 lat, jest uczniem technikum ogrodniczego w Mokrzeszowie, gdy spotyka dwie bratnie dusze. Z Adrianą Jabłońską, która obecnie jest jego żoną, i Edytą Tomaszewską zakłada Koło Przyjaciół Chorych Dzieci „Serce”. W kuratorium dostają pierwsze adresy. – Był środek lat 80. Dzieci z nadwagą, porażeniem mózgowym siedziały latami w domu, bo raz, że rodzice wstydzili się z nimi wychodzić, a dwa – progi architektoniczne były zbyt trudne do pokonania. Początki nie są łatwe. Od pierwszej podopiecznej, Marty, słyszą ostre słowa: „Pomocy społecznej nie potrzebuję”. Okazało się, że potrzebuje, ale przyjaciół. Ta przyjaźń trwa do dzisiaj.