Życie szwedzkiej rodziny ma niewiele wspólnego z idyllą dzieci z Bullerbyn. To siedzenie przed ekranami komputerów i rozmawianie o pieniądzach. Na szczęście jest jeszcze Tsatsiki – mówi Moni Nilsson, szwedzka autorka książek dla dzieci.
Gaga: Trudniej już być nie mogło: mama gra w zespole rockowym na basie i mieszka w Sztokholmie. Tata jest poławiaczem ośmiornic i mieszka w Grecji. Tsatsiki ma osiem lat i to od jego decyzji zależy, czy tata dowie się o istnieniu syna. Chcesz powiedzieć, że to typowa szwedzka rodzina?
Moni Nilsson: Tak. W pewien sposób tak – u nas jest bardzo dużo samotnych mam i tatusiów. I zupełnie typowe jest to, że dziecko zjawia się na świecie w wyniku absolutnie zwariowanego i niekontrolowanego przypływu uczuć. Kiedy prawie dwadzieścia lat temu ukazała się w Szwecji pierwsza książka z cyklu o Tsatsikim (wcześniej imałam się różnych zajęć, m.in. sprzątałam samoloty), myślałam sobie: żeby chociaż dziesięcioro dzieci z Kugsholmen, czyli dzielnicy Sztokholmu, w której mieszkam ja i Tsatsiki, zainteresowało się nią. Tymczasem dostałam bardzo dużo listów i telefonów od matek, które mówiły: „Tak, to ja jestem Mamuśką!”, od dzieci: „Tak to ja jestem Tsatsiki” i także od tatusiów. Zapewniam jednak, że nie wszystkie mamy w Szwecji mają żywiołowy temperament Mamuśki i są rockmankami. I jeszcze jedna rzecz, która nie jest typowa ani dla rodziców w Szwecji, ani w ogóle dla rodziców – większość stara się nie schodzić z rodzicielskiego piedestału, „żeby im dzieci nie weszły na głowę”. Mamuśka traktuje swojego syna raczej jak partnera. Daje mu dużo wolności.
Zastanawiam się, czy jednak nie za dużo? Czy nie boisz się zarzutu: „Oto kolejna szwedzka książka o bezstresowym wychowaniu dzieci”?
Mamuśka potrafi powiedzieć „nie” i postawić Tsatsikiemu granice, nawet jeżeli pozwala mu na więcej niż przeciętna mama. Stawianie granic jest sprawą bardzo umowną. Oczywiście, możemy postanowić: „pozwalam dziecku na tyle, a dalej już nie” i twardo się tego trzymać w każdej sytuacji. Tylko czy wyjdzie nam to na dobre? Bardzo wiele przecież zależy od naszej formy fizycznej i psychicznej. Kiedy patrzę
na siebie jako matkę trzech synów…
!!!!!
(śmiech) …. wiem, że wiele granic ulegało przesunięciu, kiedy np. byłam w złej formie, miałam miesiączkę. Natomiast, gdy czułam się dobrze, to i dzieci miały o wiele więcej swobody. Nie wiem, jak w Polsce jest z czasem wolnym rodziców.
Słabo, bardzo słabo.
No właśnie, w Szwecji jest podobnie. Dzieci idą do przedszkola, szkoły, potem wracają, rodzice są zmęczeni i zestresowani, w domu nie mają dla siebie czasu – wszyscy siedzą przed swoimi mobilnymi urządzeniami. Granica? „O dziewiątej masz iść spać” – to jest jedyny w ciągu dnia moment, w którym pokazuje się dzieciom granicę. Trochę za mało, zbyt lakonicznie. W przypadku Mamuśki jest inaczej: ona ma bardzo dużo czasu dla Tsatsikiego, spędza z nim ważne momenty i wchodzi głęboko w jego świat. To absolutnie inna jakość kontaktu, taka, do której zachęcałabym wszystkich rodziców.
Ważne jest także to, że Tsatsiki ma świadomość, jakie zasady panują u niego w domu, jakie w szkole, a jakie np. u jego kolegi Pera Hammara. Myślę, że ważne jest, aby rodzice mówili swoim dzieciom: „Takie reguły panują w naszym domu, u kogoś innego mogą być zupełnie inne”.
Czy masz ambicje, żeby rodzice uczyli się z twoich książek, jak wychowywać swoje dzieci?
Chciałabym ich nauczyć przede wszystkim tego, żeby byli obecni w życiu dziecka. Żeby każdego dnia znaleźli czas na głęboki kontakt i wejście w jego świat. Oczywiście, to nie ja decyduję o tym, co dorośli powinni wynieść z mojej książki i absolutnie nie mam zapędów, by uczynić z niej podręcznik do dydaktyki. Dorośli w cyklu o Tsatsikim mają swoje problemy i słabości, ale są jak najbardziej rzeczywiści. Chciałabym także uświadomić rodzicom, żeby od czasu do czasu przypominali sobie, jak oni byli dziećmi. Ta pamięć jest nieodzowna przy pisaniu dla nich książek, ale po stokroć ważniejsze jest, żeby mieli ją rodzice.
Byłam niedawno w odwiedzinach u szwedzkiej rodziny i miałam wrażenie, że rodzice i dzieci mają mnóstwo czasu dla siebie. Rozumiem, że tak nie jest…
To zależy, gdzie taka rodzina mieszka. W sztokholmskiej dzielnicy Sodermalm tak właśnie jest – rodzice są uświadomieni, jak bardzo ważne jest poświęcanie czasu dziecku. Wystarczy jednak wyjechać na przedmieścia i będzie tam zupełnie inaczej. Różnice objawiają się właśnie w tym, w jaki sposób spędza się z dzieckiem czas wolny. Są rodziny, które organizują im każdą wolną chwilę, począwszy od wyjścia do szkoły, przez wszystkie zajęcia dodatkowe aż po wieczorny powrót do domu. Te dzieci są, oczywiście, znakomicie dopilnowane, ale oznacza to również, że nie mają wolności – wartości przynależnej dziecku. Żeby przeżyć przygodę, żeby móc siebie wypróbować. Kiedy się opuści dostatni Sztokholm i wjedzie na przedmieścia, okazuje się, że są tam rodziny, którym powodzi się o wiele gorzej, nie mają np. samochodu, nie mogą podwozić dziecka i ono musi samo sobie radzić, ma szansę na swobodny rozwój. Życie dzieci bardzo się w Szwecji zmieniło. Kiedy ja byłam mała rzeczą normalną było odwiedzanie się w domach, dzieci spędzały ze sobą wiele czasu, bawiły się i nikomu nie przeszkadzało np., że w domu jest bałagan. Dzisiaj każdy Szwed chce mieć w domu porządek, białe skórzane kanapy powinny być nieskazitelnie czyste, w związku z tym nie ma miejsca na szalone zabawy. I dlatego dzieci siedzą w swoim pokoju z komputerem i w ten sposób kontaktują się z rówieśnikami. I tu rodzice powinni nauczyć się stawiać granice: bo o ile łatwo można powiedzieć dziecku, żeby poszło spać o 21, o tyle trudniej kontrolować, co robi w wirtualnym świecie.
Nie ma już świata dzieci z Bullerbyn w Szwecji? Odszedł w niepamięć?
Bullerbyn już nie istnieje – nawet na szwedzkiej wsi. Zniknęło bez śladu. Napisałam niedawno kilka książek, wychodząc z założenia, że chcę znaleźć takie współczesne Bullerbyn, miejsce, w którym dzieci mają dużo swobody, nie są tak bardzo pilnowanie i nie mają doskonale zorganizowanego czasu. Udało mi się stworzyć takie otoczenie i atmosferę dla moich bohaterów, ale szukałam długo. Znalazłam moje „Bullerbyn” na przedmieściach Sztokholmu, gdzie, tak jak wspominałam, ludziom się nie najlepiej powodzi i w związku z tym dzieci mają więcej wolności. I, jak w Bullerbyn, duuuużo wolnego czasu.
Prawdę mówiąc, złamałaś teraz nie tylko moje serce, ale wszystkim czterdziestolatkom z mojego pokolenia! Wyrośliśmy na micie dzieci z Bullerbyn jako wymarzonego modelu dzieciństwa i wydaje nam się, że ono jest jak najbardziej żywe w Szwecji. Ja miałam swoje Bullerbyn w dzieciństwie, z moimi bliźniaczkami Maią i Leną jeździmy do zaprzyjaźnionego gospodarstwa agroturystycznego z mnóstwem zwierząt, gdzie mogą do woli obcować z końmi, kaczkami, osiołkami. Ale daleko mu do Bullerbyn…
Kiedy byłam mała, uważałam „Dzieci z Bullerbyn” za bardzo nudną książkę. Moje dzieci zresztą także. Dla mnie Bullerbyn to nie jest książka o życiu ze zwierzętami czy życiu na gospodarstwie. To opowieść o tym, jak to jest żyć w rodzinie, w której wszyscy się kochają i szanują, jak to jest mieć przyjaciół, jak można polegać na dorosłych, rówieśnikach. Książka o opiekowaniu się innymi, o relacjach, o życiu dzieci na wolności, z daleka tylko pilnowanych przez dorosłych. I to, co różni tę książkę od współczesnego życia, to fakt, że szwedzkie dzieci żyją tymi samymi problemami, co ich rodzice, czyli ile mamy pieniędzy, jaki mamy piękny dom, fantastyczny samochód, w jakich butach idę do szkoły, jak wyglądam, w co się ubieram. W „Dzieciach w Bullerbyn” nie ma w ogóle takich problemów, nie ma tam nawet butów.
Ale są ślazowe cukierki, które daje dziadziuś… Wracając jednak do Tsatsikiego: ile Mamuśka i Tsatsiki mają z ciebie?
To nieuniknione, że w Mamuśce jest wiele moich cech, a Tsatsiki ma wiele wspólnego z moimi synami. Co więcej, od jednego z moich synów musiałam za 100 koron kupić listy miłosne, jakie pisała do niego jego sympatia. One natchnęły mnie do napisania jednego z tomów Tsatskiego, ale również spowodowały, że włosy stanęły mi dęba, jakież to rzeczy mogą wypisywać w listach dorastające dziewczyny!
Nie boisz się pisać o siusiaku Taty – Poławiacza Pereł, o tym, że Per Hammar zsikał się w łóżko i że 8-latki całują się na przerwach w szkole.
To żadna odwaga, to prawdziwe życie! Napisałam te książki dla moich synów, którzy jako dorastający chłopcy nie mieli wtedy dla siebie żadnych ciekawych książek. A chcieli o tyyyyyylu rzeczach się dowiedzieć!