Zacznijmy od tego, że to nie są łatwe czasy do wychowywania dzieci w duchu współdziałania. Nie wiedzieć dlaczego i kiedy, rodzice zaczęli dziki wyścig z własnymi pociechami na rękach – „mój już umie to, mój tamto, a moja mówi, a moja siedzi, a mój chodzi, a mój to, a moja tamto”… Porównujemy, a jak porównujemy, to na zawsze już wkrada się cień rywalizowania.
Dalej mamy szkoły, które już od poziomu podstawowego oceniają, testują, stawiają w szranki. A potem praca… Żeby ją zdobyć, musisz walczyć. Żeby utrzymać – musisz walczyć. Walczyć, czyli eliminować i rywalizować. Korporacje wyparły spółdzielnie. Na specjalnych szkoleniach można uczyć się „zarządzania” zespołem i efektywności we współdziałaniu, ale i tak wiadomo, że chodzi o to, by zdobyć posadę „zarządzającego” tą wspólnotą! No i życie – to ciągłe: „musisz być szczuplejsza, musisz mieć lepsze buty, lepszy samochód, ona ma już nową kurtkę, telefon, torebkę i najdroższe perfumy. Musisz to mieć – jesteś najlepszy, jesteś tego wart!”. Te slogany marketingowe zupełnie mącą nam w głowach. Często bowiem uczestniczymy w tej rywalizacji… Niemniej głęboko wierzę, że można inaczej – inaczej wychowywać dzieci, inaczej pracować, inaczej przejść przez życie.
Kiedy moja starsza córka postanowiła grać na fortepianie, przyznam, że bardzo się tego wystraszyłam. Bo szkoła muzyczna to przecież nieustanny wyścig – konkursy, audycje i występy. Kto lepiej, piękniej, kto już Chopina, a kto „tylko” Bacha… Jakie było moje zdumienie, gdy wraz z najlepszą przyjaciółką – również z klasy fortepianu – zaczęła grać duety. Najpierw dla przyjemności, potem już na poważnie – konkursowo. Utwory piekielnie trudne – opanowane, ogólnopolskie konkursy – wygrywane i zero poczucia, że trzeba być, i jest się, najlepszym. Bo ten sukces był wspólny! Nagroda była wspólna, praca była wspólna, radość była wspólna, a i stres był wspólny, wiec się rozkładał na pół! Kapitalne doświadczenie, również dla nas, rodziców.
Bo przecież można (i trzeba) oszczędzać dzieciom rywalizacji. To, w jaki sposób wejdą w środowisko szkolne – na etapie nauki – zdeterminować może to, w jaki sposób będą pracowały w przyszłości. Dzieci nauczone w domu współdziałania będą umiały się dzielić obowiązkami z innymi, i bynajmniej ten podział nie będzie cedowaniem na kogoś części swoich obowiązków, a właśnie przejmowaniem części obowiązków innych na siebie. Podobnie między rodzeństwem – choć to czasem niełatwe – wspólny pokój, wspólne zabawki i zabawy, wspólne działanie. I jeszcze WSPÓLNE życie domowników. Możemy mówić dzieciom, że trzeba się razem bawić, nie rywalizować i sobie pomagać, ale jeśli one tego nie zobaczą na co dzień w naszym życiu, to na nic to gadanie.
A co znaczy to wspólne? Można zacząć od banalnego przygotowywania posiłków. Wszyscy, nawet maluszki, pomagają nakrywać do stołu; dalej: wspólne przygotowywanie prezentów dla najbliższych. Dalej: wspólne zabawy i to takie, które pomogą zdefiniować słowo „wygrany” na nowo.
Pamiętam też, by pozostać przy przykładzie własnego dziecka, że gdy Bogna była jeszcze w zerówce, w bardzo dobrej, prywatnej szkole, była z nią w klasie pewna dziewczynka. Dziewczynka miała tatusia, a tatuś miał gen wojownika. Chciał, by jego córka była najlepsza ze wszystkich przedmiotów. Żądał od wychowawczyni wyników testów całej klasy, by wiedzieć, „od kogo gorsza” jest jego pociecha. Musiała to poprawić, musiała „niszczyć konkurencję” – jak to mawiał Pan Tata. Pamiętam po tylu latach to dziecko, ale pamiętam też łzy wychowawczyni na jednym z zebrań. Mądra to była kobieta, która właśnie w prywatnej, dobrej szkole mawiała: „Nie musisz być lepszy od kogoś; bądź dobry w tym, co Ty sam sobie wybierzesz”. Nie zachęcała do wyścigu, ale do poszukiwania mocnej strony każdego dziecka, bo przecież każde dziecko jest w czymś dobre. Czasem wystarczy drobna pomoc, czasem trzeba wspólnej pracy, a innym razem – do leczenia traumy rywalizacji – trzeba już więcej zachodu. Tak czy inaczej, jedno jest pewne – trzeba działać!
Na początek możemy podarować własnej rodzinie – dzieciom i sobie – gry kooperacyjne z serii Rodzinka Wygrywa Jima Deacove’a (wydawnictwo Egmont). A co to takiego?
Kotek Psotek – moja ulubiona gra, w którą można grać już z przedszkolakami! Nie ma tu rywalizacji, a wspólna chęć niesienia pomocy myszce, wiewiórce i ptaszkowi. Proszę jednak nie myśleć, że to prosta, lekka gra dla maluchów – trzeba opracować strategię tej pomocy, tak by zwierzątka bezpiecznie znalazły się w kryjówce, bo kotek jest nie lada spryciarzem! Podoba mi się też to, że grę trzeba przygotować – i to dosłownie. Trzeba złożyć pewne elementy, by powstało drzewko i zrobić kostki. Te małe gesty są wielką sprawą dla dzieci!
Mali detektywi – to z kolei ulubiona gra mojej córeczki, zafascynowanej Biurem Detektywistycznym Lassego i Mai. W tej grze Jim Deacove proponuje zadania wykorzystujące i ćwiczące spostrzegawczość i zapamiętywanie. Oto Antoś i Antosia szukają schowanych przez tatę przedmiotów w magicznej skrzyni. A czas płynie nieubłaganie. Trzeba podedukować i liczyć na pomoc, bo samemu rozwikłać zagadki nie sposób. Lubię tę grę za jej edukacyjno-terapeutyczny potencjał. Na pewno będę z niej korzystała w gabinecie logopedycznym w pracy z małymi pacjentami. Wspaniała zabawa, ale i doskonałe wspomaganie rozwoju dzieci.
Małymi krokami, najpierw przez zabawę, nauczmy nasze dzieci współpracy, wspólnego działania bez rywalizacji i spędzania razem czasu. Satysfakcja, jaką poczujemy, gdy się nam to uda (a uda się na pewno), jest nie do przecenienia.