Z pozoru rodzice doskonali. Wożą na „pożyteczne” zajęcia, są na bieżąco z programem edukacji dziecka, przytrzymają, zanim stłucze kolano, zawsze dowiozą szalik do szkoły. W praktyce wyręczają je, nie stawiają mu wymagań, nie dają wyboru, chcą usunąć każdą przeszkodę spod jego nóg. Snują pępowinę niemal nie do odcięcia. Rodzice helikoptery.
– Ile masz lat? – starsza pani zwraca się do chłopca, który spaceruje z mamą w parku. – Sześć – odpowiada bez wahania jego mama. – Chodzisz do szkoły? – kontynuuje dociekliwa babcia. – Tak, do pierwszej klasy – znów informuje mama. I nie czekając na reakcję syna, dodaje: – Bardzo lubi chodzić do szkoły. Ma fajnych kolegów.
Mama z obawy przed tym, że mały być może się zdenerwuje, może zapomni, co ma powiedzieć, albo się skompromituje, woli go wyręczyć. „Pędzi na pomoc” i odbiera mu głos. Kilka minut później, już na placu zabaw, wciąż strofuje syna: „Zejdź bo spadniesz”, „Nie biegaj”, „Uważaj, bo wylejesz picie”, „Nie chodź po kałużach”, „Nie wchodź, to dla ciebie za trudne”, „Ja to zrobię szybciej”. Przy tym wciąż podbiega, podnosi, wyciera i czyści swoje maleństwo.
Według badań psycholog dr Susan Newman jeszcze niedawno synonimem dobrego rodzicielstwa była „wysoka reaktywność” rodziców, czyli reagowanie na potrzeby dziecka, połączona z wysokimi wymaganiami wobec niego (np. dobre stopnie w szkole, samodzielność). Ale gdzieś po drodze część rodziców zaczęła wierzyć, że muszą robić wciąż więcej i więcej dla swoich dzieci, trochę jak mama sześciolatka w parku. Dlatego zaczęli stosować więcej pochwał, więcej pomocy w odrabianiu lekcji, w ubieraniu i karmieniu, więcej pilnowania. Takich rodziców nazywamy nadopiekuńczymi, rodzicami helikopterami lub rodzicami curlingowymi (od nazwy sportu, który polega na „czyszczeniu” tafli lodu, żeby bez przeszkód doprowadzić kamień do celu).
Termin „helicopter parents” (rodzice helikoptery) już w roku 1969 ukuł amerykański specjalista od tematyki rodzinnej, dr Haim Ginott i opisał w swojej książce „Rodzice i nastolatki”. W tym jednym określeniu zawarł szereg zachowań, które wykazują nadopiekuńczy rodzice: nadmierna kontrola, nadmierna ochrona, branie na siebie odpowiedzialności za sukcesy i porażki, sterowanie zachowaniem dzieci. W tamtych czasach rodzice helikoptery byli jeszcze obiektem żartów, jednak według socjologów dziś trend nadmiernej troskliwości wciąż przybiera na sile.
To krzywdzi!
Według psychologa, profesora Larry’ego Nelsona i jego współpracowników z Brigham Young University rodzic helikopter jest za bardzo zaangażowany w życie swoich dzieci, co oznacza, że podejmuje za nie wszystkie ważne decyzje, rozwiązuje ich problemy i wtrąca się w konflikty, które między nimi wybuchają. „Z naszych wcześniejszych badań wnioskowaliśmy, że być może jest coś pozytywnego w byciu rodzicem helikopterem, ale obecne badania tego nie potwierdzają”, komentuje profesor. Według niego dzieci nadopiekuńczych rodziców mniej angażują się w szkole. Dlaczego? Ponieważ rodzice wciąż kroczą za nimi, „popychają”, sugerują ścieżki rozwoju, wyręczają, co skutecznie zniechęca dzieci i pozbawia je inicjatywy do działania. „Poza wszystkim zbytnia ingerencja i robienie za dziecko tego, co w określonej fazie rozwoju samo powinno robić, jest negatywne. Nieważne, jakie formy przyjmuje ta kontrola. To dla niego krzywdzące”, uważa dr Larry Nelson. Ostatnie doniesienia od niego (Brigham Young University, 2015) także nie są optymistyczne: miłość macierzyńska nie jest w stanie zneutralizować negatywnych skutków nadopiekuńczości, ale za to brak ciepła rodzicielskiego jeszcze bardziej potęguje jej skutki i może w przyszłości prowadzić do zachowań ryzykownych u dzieci (nadużywanie alkoholu, papierosów).
Wszystkie uniki rodzica
– Większy problem mają rodzice, którzy odbierając dziecku samodzielność, próbują uporać się z własnymi deficytami i kompleksami – mówi Magdalena Piasecka, psycholog i psychoterapeutka z Poradni Psychologicznej w Warszawie. – Gdy dzieci popełniają błędy, kiedy coś im nie wychodzi, rodzice odbierają to jako swoją porażkę wychowawczą. Jeśli syn nie potrafi temperować kredek, to przecież znaczy, że my go tego nie nauczyliśmy albo, co gorsza, może jest mniej zdolny. Bezpieczniej jest zrobić to za niego, żeby nie pomyśleć o sobie: „jestem złą matką”, „jestem złym ojcem”. Kiedy wyręczamy, pomagamy
w sytuacjach, które tego nie wymagają, to według nas jesteśmy najlepszymi opiekunami. A to nieprawda – tłumaczy psycholog.
Z drugiej strony rodzice nakładają na dzieci zbyt wiele obowiązków. Badania pokazują, że przeciążamy dzieci liczbą zajęć dodatkowych. Oferta jest coraz większa i chętnie z niej korzystamy. Według CBOS w 2011 roku 42 proc., w 2012 – 47 proc., a w 2014 już 48 proc. rodziców wysłało swoje dzieci na płatne zajęcia dodatkowe. Chcemy, żeby dziecko odniosło sukces w życiu, ale nie dajemy mu do tego narzędzi psychologicznych: zaufania własnym możliwościom, umiejętności podejmowania decyzji, poczucia kompetencji, wiary, że się uda. Rodzice nie potrafią także wesprzeć dziecka w sytuacji, kiedy próbowało i po prostu nie dało rady. Nie są gotowi na konfrontacje z jego nieprzyjemnymi emocjami, dlatego niechętnie pozwalają mu na popełnianie błędów.
Mała porażka nie jest zła
Patrycja jest uczennicą zerówki. Uwielbia rysować, wszyscy zawsze chwalili jej prace. W pierwszym tygodniu zajęć w szkole okazuje się jednak, że inne dziewczynki robią to równie dobrze, a może nawet lepiej. To ją demotywuje. Coraz częściej mówi rodzicom, że nie chce chodzić do szkoły. Wychowawczyni zauważa, że Patrycja przestaje się starać, jest rozkojarzona. – Z roku na rok dzieci są, owszem, coraz bardziej rezolutne, coraz więcej wiedzą o świecie, technologiach, ale nie radzą sobie, gdy coś im nie wychodzi. A, co gorsza, nie chcą próbować jeszcze raz – stwierdza wychowawczyni.
Terapeutka Lori Gottlieb wydała książkę na temat nadopiekuńczych rodziców „Jak sprawić, by twoje dziecko wylądowało u terapeuty” („How to Land Your Kid in Therapy”). Takie dzieci jak Patrycja określa w niej mianem „filiżanek”. Uważa, że ich rodzice nie pozwolili, by w swoim życiu doznały choćby najmniejszej porażki. Stały się przez to bardzo kruche emocjonalnie, jak filiżanki, które miałyby się zaraz rozpaść, gdyby tylko doznały najmniejszego urazu – czyli gdyby coś im się nie udało. Nie potrafią poradzić sobie w sytuacji przegranej, a nawet wtedy, gdy zajmują drugie czy trzecie miejsce.
Szanujmy wysiłek dziecka
– Pozwólmy dziecku dokonywać wyborów już od małego: „Wolisz jabłko czy gruszkę?”, „Chcesz włożyć adidasy czy trampki?”. Słuchajmy, co ma do powiedzenia, udzielajmy wsparcia i bezwarunkowej miłości w obliczu porażki, pozwalajmy popełniać błędy – sugeruje Magdalena Piasecka. – Bądźmy cierpliwi, szanujmy wysiłek dzieci w osiąganiu celu. Jeśli jest to nauka wiązania sznurowadeł, to nie przestępujmy z nogi na nogę. Powiedzmy, że to rzeczywiście trudne i my sami mieliśmy z tym problem. To ważne, ponieważ według specjalistów dzieci „wychowane pod kloszem” gorzej radzą sobie z podejmowaniem decyzji i krytyką. – Przez całe życie są od kogoś zależne. Najpierw od rodziców, kolegów, potem od partnera. Mają niską samoocenę, wciąż targają nimi wątpliwości: „czy sobie z tym poradzę?” – mówi psycholog.
A w dorosłym życiu dzieci nadopiekuńczych rodziców mają większe problemy ze zbudowaniem trwałego związku, dłużej też mieszkają w rodzinnym domu. Socjologowie nazywają je dorosłymi dziećmi lub kidultami i podkreślają, że z samodzielnego dziecka kiedyś wyrośnie samodzielny dorosły. Pamiętajmy o tym. Nie mylmy nadmiernej rodzicielskiej kontroli z zaangażowaniem.