My, dorośli, mamy problem i wołamy o pomoc. Ale nikt nie słyszy tego wołania, a już na pewno nie dzieci, bo zajęte są konsolą, lajkują coś i wrzucają na „insta”. Ich życie płynie szybciej niż nasze. Dla nich to naturalne. Pokolenie online, które na stałe ma włączony status „dostępny”. Kiedy byłem mały, czytałem ciężką czterotomową encyklopedię i tak dowiadywałem się wszystkich ciekawostek o świecie. Dziś są one zaklęte w tablecie, który mieści się w dłoni. Mój roczny syn już przeczuwa, że telefon to musi być coś fajnego. Potrafi naśladować nas w swoich zabawach, gaworząc do swojej rączki. Zastanawiam się, jak dam sobie radę za jakiś czas, kiedy podrośnie. Jak uda mi się sprawić, żeby mądrze korzystał z tych wszystkich nowoczesnych urządzeń, bawił się, uczył. I do tego, żeby nadal chętnie chodził pobiegać z kolegami, zawierał realne przyjaźnie, rozwijał zainteresowania. Żeby wiedział, że fantastyczny świat gry nie jest rzeczywisty. Żeby chciał czytać papierowe książki równie chętnie jak e-booki. I żebym mógł z nim dyskutować o bohaterach jego gier, ale też zagrać wspólnie w chińczyka. Żeby razem lepić ludziki z modeliny i wycinać nożyczkami kaczki, zamiast włączać dla wygody kanał dla dzieci. Żeby rozmową uczyć go krytycyzmu i umiejętności selektywnego wyboru w gąszczu opcji, kanałów, reklam, programów, wiedzy ze stron www. Żeby mieć odwagę być z dzieckiem nawet wówczas, kiedy wokoło tyle pokus, by zajęło się sobą samo…
Fascynuje mnie nieskrępowanie, z jakim dzieci podchodzą do nowoczesnych urządzeń. Wystarczy pokazać im trochę gestów – i gotowe. Dorośli mają gorzej. Chcą wszystko zrozumieć, a może boją się przyznać, że wcale nie rozumieją… Dzieci są takie „smart”. Musimy też być tacy, żeby choć trochę sprostać wyzwaniom.