Kocham dzieci, dzieci kochają mnie i tatę również czyli kochamy się wszyscy!? Miłość, małżeństwo i dzieci, takie bliskie sobie słowa, tak bardzo pasujące do siebie i nadające sens życiu, ale czy to na pewno takie oczywiste?
Jakby mnie zapytać kogo kocham najbardziej (jedno z tych durnych pytań), powiedziałabym jednym tchem że dzieci, mamę i męża, siostry, braci i wszystkich bliskich nieważne czy rodzina czy nie. A czy to widać? Czy nasza miłość musi być widoczna dla wszystkich?
Oglądałam niedawno wraz z córkami, zdjęcia z początków mojego związku, śmiały się one, śmiałam się ja i pewnie gdyby był – mąż też by się uśmiał. Dlaczego? Bije z nich taka pokorna, cierpliwa, dobra, namiętna i słodka miłość. Pełna słodyczy, pluszaków, spojrzeń prosto w oczy i ukradkiem dawanych całusów.
Za to – bez kredytu hipotecznego, bez czynszu i bez naszych owoców miłości. Taka kolej rzeczy, gdyby nie ten lukier nie byłoby pewnie ciągu dalszego. Patrząc na obecne zdjęcia – takie rodzinne, ja mam jedno dziecko na kolanach, mąż drugie, pomiędzy nami leżą dwie gołe lalki i pusty wózek, w którym siedzi pluszowy pies, o tak – ten którego dostałam na walentynki x-lat temu. Gdy nadarzy się moment kiedy jesteśmy sami i nie sprzątamy ani nie robimy posiłków dla dzieci, milczymy sobie. I przebywamy ot tak. Jesteśmy tacy sami jak wtedy ale nadmiar słodyczy przelaliśmy na nasze „klony”.
Czy źle mi z tym? Absolutnie nie. Skrupulatność i pilność mojej pierwszoklasistki oraz stres i ten jej urok, sprawiają że fala miłości naszej rodziny przelewa się i wylewa. W oczach każdego dziecka widzę ich tatę, widzę siebie i tym samym zwiększam nasze uczucie do kwadratu. Mąż mówi na głos: „byłem taki sam jak miałem 6 lat”, a ja myślę sobie: „to ja byłam taka sama”!
Jedno jest zastanawiające. Ten luz i spotnan naszej młodszej córeczki, która mimo nowych Pań i koleżanek w przedszkolu jest tak słodko beztroska i szczęśliwa. Cieszy się z każdej nowe rzeczy, która ją spotyka, śmieje się, psoci i krzyczy ze szczęścia! Skąd to? Pewnie po babci.