Dziecko w wieku szkolnym będzie samodzielnie poznawało coraz to nowe dziedziny, czytało, doświadczało – o ile mu na to pozwolimy – mówi Agnieszka Barbasiewicz, wicedyrektor i współzałożycielka Szkoły Podstawowej Montessori im. Św. Urszuli Ledóchowskiej w rozmowie z Ewą Świerżewską.
Ewa Świerżewska: Dzieci od najmłodszych lat są rządne wiedzy, chłoną ją wszystkimi zmysłami, jednak przychodzi moment, w którym ta naturalna pasja zaczyna zanikać. Dlaczego tak się dziej i na jakim etapie?
Agnieszka Barbasiewicz: Też to obserwuję. Ten początkowy pęd do poznawania zaczyna zanikać u niektórych dzieci już na etapie przedszkola (to w przypadku kiepskich przedszkoli), a u innych w momencie rozpoczęcia szkoły. To wynika z głęboko zakorzenionego przeświadczenia nas, dorosłych, że do 5.-6. roku życia dziecko ma czas „na zabawę”, a z chwilą pójścia do szkoły zaczynają się żmudne obowiązki, kończy się zabawa i dziecko zaczyna być „uczniem”. Ze wszystkimi tego, raczej negatywnymi, konsekwencjami. Często dorośli, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, sami podsycają dziecięce niepokoje związane z rozpoczęciem nauki: „Pójdziesz do szkoły – to już tam cię nauczą porządku!”, „W szkole nie ma już czasu na wygłupy, trzeba się wziąć do pracy!” itp.
Dodatkowo szkoła pomija fakt, że dzieci są różnorodne, mają bardzo różną gotowość do poznawania konkretnych dziedzin nauki i zdobywania nowych umiejętności. Wszyscy, tylko z racji tego, że mają 7 lat, zgromadzeni są w jednej grupie i traktowani, jakby byli niezapisanymi, białymi kartkami. Wszyscy robią to samo: dla jednych to będzie za trudne, dla innych za łatwe. Jeszcze inni – wprawdzie nie umieją czytać, ale mają tak bogatą wiedzę o świecie, że czytanki z cyklu „Ala ma kota” są dla nich śmiertelnie nudne.
Dziecko, trafiając do szkoły, styka się z sytuacją, w której nikogo nie interesuje, co ono już wie, ani to, że do tej pory wiele rzeczy od niego zależało, a za wiele mogło już samo brać odpowiedzialność. Jest trochę jak rekrut, który nagle ubezwłasnowolniony, wykonuje czyjeś rozkazy i to jest jego głównym zadaniem i powinnością. Każdemu przeszedłby entuzjazm.
EŚ: Co można zrobić, by ten entuzjazm podtrzymywać?
AB: Przede wszystkim pozwolić dziecku na samodzielność w odkrywaniu, w nauce. 2-latek uczy się samodzielnie jeść wtedy, kiedy sam je, a nie kiedy jest karmiony. 3-latek uczy się samodzielnie ubierać, bo pozwalamy mu to robić, a nie dlatego, że go ubieramy. Analogicznie, dziecko w wieku szkolnym będzie samodzielnie poznawało coraz to nowe dziedziny, czytało, doświadczało – o ile mu na to pozwolimy. Trzeba przy tym być uważnym obserwatorem, żeby nie przegapić momentu szczególnego zainteresowania dziecka jakąś dziedziną, konkretnymi tematami. To zadanie rodziców i powinno to być też zadaniem nauczycieli – taki moment zauważyć i idąc za dziecięcą fascynacją, pomóc na tyle tylko, na ile jest to potrzebne.
Maria Montessori nazywała te szczególne momenty fazami wrażliwymi. Małe dziecko, kiedy chce się nauczyć chodzić po schodach, to prze do tych schodów w każdej wolnej chwili i nie zważa na zakazy ani zaniepokojenie mamy. Mądry rodzic pozwoli roczniakowi chodzić po schodach, zapewniając jedynie asekurację. Rodzić dyrektywny lub nadopiekuńczy będzie odciągał malucha od schodów, nosił na rękach i tłumaczył: „Kochanie, jesteś za malutki, jak będziesz duży, to będziesz mógł sam chodzić po schodach”. Takie dziecko w wieku trzech lat będzie stało u szczytu schodów i płakało, żeby je wziąć na ręce, a mama będzie tłumaczyć: „Kochanie, no – jedna nóżka, teraz druga, no już! Schodzimy!”.
Z dzieckiem szkolnym jest podobnie – jeśli nie zauważymy jego fascynacji liczeniem, czy wielkimi liczbami, to być może za jakiś czas nauka matematyki będzie dla niego trudna i żmudna. Czasem faza wrażliwa przychodzi wcześniej lub później, niż zakłada to system edukacyjny – w przedszkolach Montessori wiele dzieci w wieku 4-5 lat uczy się pisać, bo bardzo często faza wrażliwa na pisanie przychodzi właśnie wtedy. Jeśli jej nie zauważymy – minie. I takie dziecko w wieku lat siedmiu będzie musiało włożyć znacznie więcej wysiłku w naukę pisania, bo nie będzie wspierane przez ten entuzjazm wynikający z fazy wrażliwej.
Konkludując – trzeba pozwolić dziecku wziąć odpowiedzialność za własny rozwój, za edukację. Być tym, który asekuruje, wykorzystywać fazy wrażliwe, żeby pociągnąć to dziecięce zainteresowanie. No i oczywiście działać własnym przykładem. Nauczyciel czy rodzic z pasjami to najczęściej najlepszy towarzysz, ktoś, kto potrafi zrozumieć również cudze (czyt. dziecięce) pasje.
EŚ: A jeśli już zniknie, jak go przywrócić?
AB: Myślę, że to nie jest łatwe, ale nie jest też niemożliwe. Słowem kluczem będzie tu chyba INSPIRACJA. Trzeba takie dziecko na nowo zainspirować do samodzielnych odkryć, poszukiwań i pracy. I traktować indywidualnie stawiając przed nim wyzwania skrojone na miarę – nie za łatwe (bo się znudzi) i nie za trudne (bo się sfrustruje). Ważne jest też, by takiemu dziecku okazać zaufanie i przekazać jak najwięcej odpowiedzialności, ale tylko tyle, na ile jest w danym momencie gotowe.
EŚ: Dlaczego entuzjazm do nauki jest tak ważny?
AB: Z rozmaitych badań wynika, że mózg działa zupełnie inaczej, jeśli w działanie zaangażowane są również emocje. Nauka bez entuzjazmu to takie typowe, znane z naszych dziecięcych czasów ZZZ – zakuć, zaliczyć, zapomnieć. Do takiej wiedzy najprawdopodobniej nasz mózg nie „dokopie się”, jeśli okaże się nam potrzebna. Jeśli z nauką wiążą się pozytywne emocje, entuzjazm, to nie musimy wkładać w nią tyle wysiłku, a efekty mamy nieporównanie lepsze.
EŚ: Negatywne opinie na temat polskiego systemu edukacji, powtarzane wszem i wobec, nie sprzyjają rozbudzaniu w dzieciach entuzjazmu do nauki. Bo skoro szkoła jest zła, a nauka kojarzy się ze szkołą, to co tu lubić?
AB: Przypuszczam, że rzeczywiście dzieciom, które nie mają szczęścia być w sensownej szkole albo mieć choć jednego, dwóch sensownych nauczycieli, trudno będzie lubić naukę. Zwłaszcza, że starsze pokolenia mają w pamięci raczej szkołę opresyjną, zorganizowaną na wzór wojska, niedającą właściwie w ogóle przestrzeni na samodzielność i kreatywność uczniów – w związku z tym nie buntują się, ani nie dziwią, że dla dziecka nauka jest katorgą albo przykrym obowiązkiem.
Na szczęście coraz częściej rodzice są świadomi, że to nie jest jedyna droga. Mam wrażenie, że ten powiew świeżości idzie rzeczywiście od rodziców, z czasem angażując też nauczycieli.
EŚ: Czy polska szkoła jest nastawiona na rozbudzanie w dzieciach entuzjazmu do nauki?
AB: Myślę, że taka uogólniona „polska szkoła” w rozumieniu systemu, jego ram prawnych i organizacyjnych sama chyba nie wie, na co jest nastawiona. W tym momencie podstawa programowa kładzie spory nacisk na zdobywanie umiejętności i wiedzy przez uczniów, natomiast sam system nie sprzyja ani podsycaniu kreatywności dzieci, ani indywidualnemu do nich podejściu. Pewne zwiastuny zmian pojawiły się jakiś czas temu w podstawie programowej i systemie oceniania dla klas 1-3 w postaci, np. oceny opisowej na świadectwie szkolnym. Niestety za tymi zmianami nie idzie kształcenie nauczycieli, w związku z czym w bardzo wielu szkołach dzieci dostają zwykłe „cyferkowe” oceny lub ich odpowiedniki w rozmaitych znaczkach, a ocenę opisową rzeczywiście tylko raz do roku, na świadectwie.
Nauczyciele nie rozumieją, dlaczego ocenianie tak bardzo niszczy entuzjazm i wewnętrzną motywację do pracy dziecka. Może gdyby się o tym więcej mówiło na pedagogicznych uczelniach, to i zmiana sposobu myślenia następowałaby szybciej. Chcę tu powiedzieć, że nawet przy dobrych posunięciach ustawodawcy, zmiana się nie dokona, jeśli nie popracujemy nad społeczną dla niej akceptacją i nie wykształcimy nauczycieli, którzy mogliby być jej ambasadorami.
EŚ: Jaką rolę ma do odegrania nauczyciel?
AB: Ogromną! Z własnych szkolnych czasów wszyscy pamiętamy, że lubiliśmy pewne przedmioty, bo lubiliśmy nauczycieli, którzy je wykładali, a innych nie znosiliśmy, co zwykle wiązało się z antypatią do nauczyciela.
Jeśli nauczyciel potrafi być towarzyszem dla ucznia, kimś, kto go wspiera, a nie ocenia, kimś, kto potrafi zainspirować, ale też uszanować czyjeś pasje, jeśli odważy się przekazywać swoim uczniom część odpowiedzialności za ich edukację, to będzie to człowiek wspominany przez uczniów prawdopodobnie do końca życia. Dobrze wspominany.
EŚ: Czy rodzic może przyczynić się do rozbudzania w dziecku tego entuzjazmu? W jaki sposób?
AB: Naturalnie! W końcu aż do wieku nastoletniego to właśnie my, rodzice, jesteśmy dla dzieci najważniejszym punktem odniesienia. Myślę, że tak jak w przypadku nauczycieli, rodzice powinni swoje dzieci przede wszystkim uważnie obserwować. Z takich obserwacji można wyciągnąć wiele wniosków, zauważyć fazy wrażliwe, „złapać” zainteresowanie dziecka i pomóc mu dotrzeć do ciekawych źródeł, z których mogłoby czerpać i dalej je rozwijać.
Ważne jest też bardzo, by nie realizować własnych marzeń i pasji przy pomocy swoich dzieci. Może się przecież zdarzyć, że w rodzinie, w której „wszyscy grali od zawsze”, trafi się nagle sportowiec, który ćwiczeń fortepianowych serdecznie nie znosi. Trzeba to umieć widzieć i szanować. W ogóle wydaje mi się, że szacunek jest w tym wszystkim, o czym rozmawiamy, jakimś fundamentem. Jeśli rodzic (lub nauczyciel) szanuje swoje dziecko, to jest duża szansa, że uszanuje zarówno jego pasje i zainteresowania, jak i ograniczenia, które w końcu każdy z nas ma.
EŚ: A jeśli rodzic zdaje sobie sprawę z tego, że to ważne, a nie potrafi, to gdzie może szukać wsparcia?
AB: Uważam, że najważniejszym wsparciem dla rodziców powinna być szkoła. To w końcu w szkole dziecko spędza większość czasu. Dlatego warto starannie przyjrzeć się szkole, której chcemy powierzyć dziecko. Dowiedzieć się, czy ta szkoła ma w zwyczaju (a może nawet w statucie) wspieranie rodziców, czy może swoją rolę widzi jakoś inaczej.
W tej chwili jest sporo informacji dostępnych w Internecie, na przeróżnych rodzicielskich blogach. Myślę, że warto szukać takich, które są w szeroko pojętym nurcie rodzicielstwa bliskości i porozumienia bez przemocy. Ten nurt, nawet jeśli nie wszystko w nim będzie pasowało do konkretnej rodziny, jest chyba dziś najbliżej odpowiedzi na pytanie: „Jak mądrze wspierać dziecko?”. Ten nurt nie kłóci się ani z konserwatywnym, ani z liberalnym podejściem do wychowywania dzieci. Jest to po prostu ludzkie i uczciwe podejście do dziecka.
Myślę, że konkretnych pomysłów na zainspirowanie własnego dziecka, pokazanie mu czegoś nowego, co je zainteresuje lub nie (i na to trzeba też być gotowym), można poszukać w domach kultury, podczas rozmaitych imprez kulturalnych, sportowych, naukowych organizowanych w okolicy bliższej lub dalszej.
Przede wszystkim obserwujmy własne dzieci, bo to one są najważniejszym źródłem wiedzy o nich samych.
Agnieszka Barbasiewicz – wicedyrektor i współzałożycielka Szkoły Podstawowej Montessori im. Św. Urszuli Ledóchowskiej w Warszawie, polonistka, mama czworga dzieci.
Artykuł powstał we współpracy z Da Vinci Learning