Od 40 lat polski artysta Wiktor Gutt organizuje akcje artystyczne, które nazywa „malowaniami dziecięcymi”. Daje w nich szansę na pierwotną, niewerbalną ekspresję emocji, osobowości, duchowości tym, którym to prawo jest przyznawane zaskakująco rzadko. Nazywa to sytuacją bezinteresownej lub nieukierunkowanej pedagogiki lub po prostu rozmową, dialogiem. Taka przestrzeń na dzikie malowanie dla dziecka jest niezwykłym doświadczeniem.
Jak pojawił się pomysł na „Malowanie ciała”?
Wiktor Gutt: Wspólnie z przyjaciółmi, całą grupą studentów ASP, a szczególnie z Waldkiem Raniszewskim, moim nieżyjącym już przyjacielem, uprawialiśmy coś, co nazywaliśmy „rozmowami plastycznymi”. To taki rodzaj porozumiewania się bez używania słów, przez obrazy. Ciało było w nich najważniejszym medium.
Po skończeniu studiów poczuliśmy potrzebę, by znaleźć przestrzeń społeczną, w której jeszcze moglibyśmy użyć mechanizmu takiej rozmowy, komunikowania się. Wybraliśmy sobie dwie grupy społeczne – dzieci i pacjentów szpitala psychiatrycznego. Zatrudniłem się nawet w warszawskim szpitalu przy Nowowiejskiej, na trochę, długo nie wytrzymałem… To było mocne doświadczenie – kontakt z pacjentami, pozamedyczny, pozaterapeutyczny, bezinteresowny.
Dlaczego wybraliście ich – dzieci i chorych psychicznie?
Bo wydawali nam się komunikacyjnie izolowani, niedopuszczani do głosu. Pacjenci z powodu normy społecznej czy swojej choroby, a dzieci z powodu takiego statusu, który mają w naszej społeczności. Bo są dziećmi, więc należą do rodziców, do państwa, do rodziny, ale nie do siebie. Dzieci są biedne, jeśli rodzice czy ktoś im coś udostępni, to mają, a jeśli nie, to nic do nich nie należy. Trochę jak dzicy, ludy pierwotne. Jedyne, czym dysponują, to własne ciało. Więc samo się nasuwa, że to ciało powinno być głównym narzędziem ich ekspresji, wypowiedzi.
Potem jakoś tak spontanicznie wypłynął z tego pomysł na „malowania dziecięce”. Na początku myśleliśmy, że to my będziemy coś przekazywać dzieciom, jakieś informacje dotyczące np. świata plastycznego, że będziemy je kształcić artystycznie – nazwaliśmy to inicjacjami dziecięcymi, czymś, co miało je wprowadzać w świat sztuki – szybko jednak okazało się, że to one mają nam coś do zakomunikowania. To dorośli byli inicjowani na odbiór dziecięcych kreacji i płynące od nich komunikaty, zarówno estetyczne, jak i głęboko duchowe.
Bez słów?
Tak. W wydzielonej czarną tkaniną przestrzeni umieszczaliśmy lustro i farby. Dzieci mogły robić to, co chcą. Obserwowaliśmy pewną powtarzalność etapów akcji. Najpierw to była zabawa i poznawanie kolorów, potem malowały tło, lustro. Niektóre się rozbierały, inne nie. Malowaniom towarzyszyła muzyka z obszarów „dzikich”, w których tego typu rytuały są zjawiskiem naturalnym. Najpierw był etap zabawy, potem skupienie i zawsze kończyło się czymś, co każdy z nas z osobna odbierał jako etap sublimacji. Dziecko poważniało, często tańczyło.
Nie chcę używać wielkich słów, ale w naszym odczuciu otwierała się jakaś niewiadoma. Pojawiało się coś, co czasem nawet niepokoiło rodziców, opiekunów. Dziecko stawało się obce, autonomiczne. Dla nas był to znak, sygnał, przesłanie, że nawet te bardzo małe dzieci mają w sobie potencję, żeby być pełnym człowiekiem, co nie jest takie oczywiste w naszej codzienności, w której one są zazwyczaj całkowicie zdane na nas. Jeśli pozwolimy im przejąć pałeczkę, obserwujemy je, nic nie narzucając, to coś się wydarza. Sublimacja – to jest niesamowicie piękny moment naszych akcji. Ja to nazywam ważnym komunikatem, ale nie podejmuję się, by ubierać to w słowa, nawet nie chcę.
Kiedy po raz pierwszy odbyło się malowanie?
Zdaje się, że to był 1972 r. Malowanie dydaktyczne, któremu pozwoliliśmy zamienić się w coś innego, ten niekontrolowany proces, w którym stawialiśmy się na pozycji obserwatorów. Potem zdaje się Waldek Raniszewski zrobił takie malowanie z małą Darią i jej rodzicami. Od tego momentu przyjęliśmy pewne założenia. Akcja zazwyczaj odbywa się tam, gdzie dziecko mieszka, w obecności rodziców, jest lustro, a przestrzeń malowania wydzielamy czarnym tłem. Ten schemat poza małymi wyjątkami był zawsze konsekwentnie stosowany.
Dzieci chętnie biorą udział w takich akcjach?
Nawet trudno powiedzieć, że chętnie. Raczej błyskawicznie, automatycznie, w sposób oczywisty. Oczywiście czasem, w grupowych malowaniach, które na przykład miały miejsce w Królikarni, było dwoje dzieci, które nie chciały brać udziału. Nikt nikogo nie zmuszał. Do pani Joanny Radziwiłł, z której Fundacją św. Jana Jerozolimskiego od kilku lat współpracuję regularnie i której podopieczni często uczestniczą w malowaniach, pewnego dnia zadzwoniła starsza pani. I powiedziała: „To jest straszne, straszne”. Pani Joanna już się wystraszyła, a babcia dokończyła… że ona zawsze chciała się malować, a jej na to nie pozwalano. Podejrzewam, że to jest nasza ludzka archetypiczna potrzeba.
Jakie są reakcje dzieci, co mówią potem?
To jest właśnie ciekawe, kiedyś, chyba po drugim malowaniu, przygotowaliśmy notesy, magnetofon do nagrania tego, co mała Dorotka nam powie. A ona nic, ani słowa. Tylko w którymś momencie zaczęła tańczyć, stawała na głowie, wykręcała się. Dotarło do nas, że oczekujemy komentarza i go otrzymaliśmy językiem ciała, a nie poprzez słowo.
Malowania robił pan też regularnie z trójką swoich dzieci: Łukaszem, Danielem i najmłodszą Julią. To był taki rodzinny rytuał, do którego wracaliście?
Tak. Łukasz pierwszy raz pomalował się, gdy miał dwa lata. Często rozmawialiśmy poprzez rysunki, zamiast czytanek na dobranoc. Był taki notes, w którym rysowaliśmy, raz on, raz ja. Mam go do dziś. Ostatnio na prośbę Ani i Łukasza zrobiliśmy malowanie z ich córką, a moją wnuczką Helenką. Bardzo chcieli, żebym przy tym był, i tak się stało.
Zazwyczaj rodzice kompletnie nie dają przyzwolenia na takie wybryki jak malowanie ubrania, ciała, zachlapanie przestrzeni. Może boją się, że już potem zawsze będą musieli sprzątać straszny bałagan regularnie wytwarzany przez ich potomstwo… Że jak raz dadzą przyzwolenie, to potem ich dzieci zawsze będą małymi dzikuskami.
No tak, to, co robimy, często kojarzy się z brudem, z jakimiś zachowaniami pierwotnymi, a poza tym rodzice boją się, że dzieci coś sobie zrobią. No i estetycznie jest to trudne do ogarnięcia. Ale z drugiej strony między rodzicami a dziećmi wydarza się wiele intymnych, cichych momentów, które często bywają nienazywane. Ale ze swojego rodzicielskiego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie jest tak, że jak raz im się pozwoli, to potem szaleją non stop. Nie. Moje dzieci wiedziały, że kiedy będą miały ochotę, mogą poprosić o malowanie, i my, rodzice, chętnie się zgodzimy. Że jest na to specjalny czas i specjalna przestrzeń. Szanowały to.
Można gdzieś doświadczyć takiego malowania? Czy są na przykład organizowane w formie warsztatów?
Najbardziej naturalne to było z własnymi dziećmi. Potem były próby rozwinięcia malowań w grupie wspólnotowej. W Fundacji św. Jana Jerozolimskiego odbyły się trzy takie malowania. Takie zajęcia w klasycystycznej rotundzie Królikarni z okazji wystawy „Dzikość dziecka” prezentującej historie całego projektu od 1972 do 2008 r.
Jednak wydaje mi się, że każdy mógłby zorganizować, umożliwić malowanie się swoim własnym dzieciom. Potrzeba jedynie otwartości i uwagi.