Odwieczna walka o „przestrzeń życiową” jest fundamentem działania każdej jednostki, nawet tej, która do wolności dąży tylko podświadomie. Rodzice i dzieci – kto ma większe prawo do walki o swoją tożsamość? I wolność? W tradycji polskiej jest to, oczywiście, dziecko. Wszystko dla jego dobra, wszystko dla jego rozwoju, a już największe ofiary składa dla niego matka. I jak w tym wszystkim osiągnąć zrozumienie w rodzinie?
Macierzyństwo usłane jest pokłonami i odwieszaniem na kołek swoich pragnień, emocji i marzeń. Ach, kiedyś polecę na Księżyc, ale to na emeryturze, jak odchowam wnuki. Teraz karmię trzecią godzinę, teraz przepierkę robię i sprzątam. Jestem, niczym w punkowej piosence, „ciągle w ruchu”. Ale nie „biegnę”, raczej miotam się w poszukiwaniu odwiecznej równowagi między życiem a krzątactwem domowym. Próbuję za wszelką cenę znaleźć sposób na bycie matką, kobietą, człowiekiem i bycie w ogóle. To ostatnie jest w permanentnym zagrożeniu. Czy czuję, że nią jestem, kiedy noszę w nocy płaczące dziecko i próbuję zrobić wszystko, aby się uspokoiło? Czy po kilku godzinach wrzasku nie przypominam już raczej nędznego kłębka frustracji, bliska jakiegoś kosmicznego odlotu do planety „wariactwo”? Gdzie ja jestem kobietą, no, proszę powiedzieć, kiedy w rozciągniętym dresie przewijam zabrudzone pieluszki? Chociaż tutaj akurat mogłabym być nazwana przez niektórych wręcz hiperkobietą, która spełniając swoją powinność, idealnie wpisuje się w klisze samopoświęcającej się mamusi. Takiej, która może i ma prawo do marudzenia na temat swojej sytuacji życiowej, tylko że tego marudzenia wysłucha co najwyżej przyjaciółka przez telefon i tyle z tego buntu będzie.
Wewnątrz jednak nadal „walczę o życie”. Tak jak wykrzykiwała to wokalistka na koncertach. Walczę o byt – samej siebie, moich małych spraw, które nagle zupełnie zniknęły pod naporem soczków, laktacji i cholernych zabaweczek wydających z siebie tysiąc melodyjek. A może ja lubię tylko mocną muzykę, a może ja nie chcę słuchać „Stary kaczor fermę miał”, bo mnie to wkurza. Bo mi się flaki przewracają na dźwięk elektronicznie przetworzonych hitów płynących z wnętrza pieska sterowanego pilotem albo innego made in China. Wypraszam sobie te wszystkie sytuacje, które mnie osobiście dotykają wewnętrznie, i domagam się przeprosin. Nucę więc pod nosem ciąg dalszy piosenki: „nie mogę wytrzymać, nie chcę się zatrzymać”, i rzeczywiście, będąc w samym tyglu rodzinnym, nie zatrzymuję się ani na chwilę. Podobnie reszta domowników. Nawet pies nie leży grzecznie na posłaniu jak w ładnych filmach, tylko miota się na środku pokoju, domagając się uwagi. Walcząc o swoją indywidualną przestrzeń, którą dostanie się tylko wtedy, kiedy zabierze się ją komuś innemu. A zatem wojna domowa, rozpychanie się łokciami, walka o prawo do bycia podmiotem w rodzinnym kotle. Matka się buntuje, bo nie chce być już Kopciuchem, tata się buntuje, bo nie chce być już więcej pomijany, dziecko się buntuje, bo ma do tego prawo. Zwierzęta też. I sąsiad. I teściowa. Wszyscy się wściekli i zacięcie bronią swoich praw do bycia tym, kim chcą. Cudownie.
Ciągle w ruchu – te same argumenty w kłótniach, te same pretensje. Te same nędzne skiełczenie o zrozumienie. Jeśli rodzina to ciągłe pole walki, to czemu nie zejdziemy po prostu z ringu i nie zamieszkamy w samotni, gdzieś w indyjskim klasztorze? Powiemy sobie: A kotłujcie się tam sami, ja sobie będę medytować i szukać siebie w sobie oraz jeszcze kontemplować. O nie, to nie takie proste – bycie w ruchu oznacza wyrzeczenia. Tkwienie w rodzinie przy jednoczesnym głębokim ucisku i dyskomforcie w okolicy duszy. Nasza, że tak powiem, tożsamość jest zmiętą kartką, ale my przynajmniej otoczone jesteśmy tym wszystkim, co nazywamy „słodkim ciężarem”. Po co i na co? Ja tego nie wiem. Pewnie Paulo Coelho ma na to jakąś złotą myśl, którą z pewnością powiesicie sobie na lodówce, żeby codziennie rano się tym dołować, może troszkę wzruszać. Pewnie wasza psychoterapeutka zasugeruje przyjrzenie się swoim prawdziwym pragnieniom i wybranie właściwej drogi. A potem ta sama psychoterapeutka przyjdzie zmęczona po pracy i ogarnie domowy bałagan. Tyle z tych prawdziwych pragnień zostanie. Tyle z tej domowej walki możemy zagarnąć w swoją stronę.
Wieczorem, kiedy nikt nie ma już siły na kłótnie, a większość domowników śpi, puszczamy sobie na starym kaseciaku ledwo słyszalne kawałki, gdzie refrenem są słowa: „jestem już zmęczona, jestem już zmęczony”. Jakoś tak raźniej się robi, że nawet w Jarocinie grali naszą autobiografię.
——————————
Sylwia Chutnik – Kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies, prezeska fundacji MaMa, członkini Porozumienia Kobiet 8 Marca, jako przewodniczka miejska po Warszawie oprowadza po autorskich trasach śladami wybitnych kobiet. Pisarka, laureatka Paszportu „Polityki” w 2008 r. za książkę „Kieszonkowy atlas kobiet” . Mama 6-letniego Bruna.