Odprowadzam sześcioletniego synka do zerówki. W przedszkolnej szatni rozbieram go, zdejmujemy butki… Nagle nad jego głową, na ścianie, dostrzegam żółtą kartkę z wezwaniem: „Ratujmy maluchy!”. Czytam i coraz bardziej wieje grozą. Niby już to wszystko wiedziałam, ale teraz jestem naprawdę przerażona. Całkiem się pogubiłam. Czy mam zostawić Jasia w zerówce jeszcze na rok, czy puścić do pierwszej klasy?
Przed czym mam ratować mojego malucha? Na kartce, którą przeczytałam w przedszkolnej szatni, ktoś odmalował wizję sześciolatka wrzuconego w paszczę publicznej placówki oświatowej. Ale ratować można też przed inną wizją. Na przykład przed całodobowym siedzeniem w domu – z mamą i tatą, z telewizorem i ewentualnie bratem lub siostrą (oczywiście, jak dobrze pójdzie, bo przecież najbardziej dzisiaj popularny wariant to jedynacy). I tak źle, i tak niedobrze… Przesadzam? Trochę pewnie tak. Sprzed lat pamiętam korytarz pełen prawie dorosłych ludzi i mój czerwony plecak z odblaskiem. Dojrzali starcy, którzy mnie otaczali, mieli już nawet po dziesięć lat. Czułam się wśród nich bardzo niewyraźnie. A miałam wtedy lat siedem, podobnie jak większość mam i ojców, którzy stają właśnie wobec systemowej zmiany w oświacie: ich dzieci o rok wcześniej mają iść do szkół! Trudno się dziwić, że przyzwyczajeni do innego trybu rodzice są tak nieufni. W każdym razie ja jestem. Kogo trzeba ratować? Obok mnie na ławce w przedszkolnej szatni siada mama Krzysia. Z kurteczki syna wyciąga sklejone błotem chrupki kukurydziane. – Pewnie znowu się gdzieś przewrócił i wszystko upaprał – rzuca w moją stronę. Zaczynamy rozmawiać. Wspominamy naszą edukację sprzed lat (te metalowe, powyginane zabawki z rur ciągle stoją na moim osiedlowym podwórku!). Próbujemy sobie wyobrazić przyszłość naszych maluchów w szkole. Wypełniamy własnymi doświadczeniami słowo „pierwsza klasa” i… przenosimy wspólne lęki na nasze dzieci. – A może to my nie możemy sobie poradzić z wizją sześciolatka w szkole? – pytam w końcu. – Może to nas trzeba ratować? Sama nie wiem. Mój niewyrośnięty listopadowy sześciolatek jest dość śmiały, nowych ludzi poznaje z radością, bo zawsze to więcej osób, które można zagadać na śmierć. Rysuje aż miło – zwłaszcza ciężarówki i inne samochodziki. Kiedy napsoci i wie, że czeka go za to kara, ucieka sprawnie. Zawsze „kombinuje” prawidłowo. Zadaje dziesiątki pytań dziennie. W przedszkolu radzi sobie bez zastrzeżeń, ale czy da sobie radę w szkole? Czy nauczycielki będą miały zrozumienie dla dzieciaka, który ciągle o coś pyta i od razu sam sobie odpowiada? Może powinnam dać mu jeszcze chwilę? Skoro moje doświadczenie i intuicja wskazują na niebezpieczeństwo, to może jednak „eksperci” nie mają racji, tylko ja? Czy mam wyręczać szkołę?