Rodzice w zaprzyjaźnionej szkole zapytani o to, jakie zajęcia dodatkowe chcieliby dla swoich dzieci, odpowiedzieli, że warsztaty o pieniądzach. Z początku pomysł wydał mi się absurdalny. Po co dziesięciolatkom finanse? Ale może to niegłupie?
Zazwyczaj rozmowę z dzieckiem o pieniądzach zaczyna się od klasycznego dialogu z trzylatkiem:
– Mamo, kup…!
– Nie mam pieniędzy.
– To weź z bankomatu.
Tu wybuchamy śmiechem i dialog się kończy. Temat wraca w szkole. Dzieci zaczynają się orientować, że pieniądze to wielka tajemnica dorosłych. Kto wie, czy nie większa od kwestii „skąd się biorą dzieci?” Nikt z nimi o pieniądzach nie rozmawia. Nie potrafimy powiedzieć dziecku, że nie stać nas na obóz żeglarski, nowy rower czy iPada. Dzieci czują, że to, o czym z nimi nie rozmawiamy, jest bardzo ważne. Wiedzą, że warto mieć pieniądze, ale nie mają poczucia ich realnej wartości, nie wiedzą, jak się je zarabia, skąd się biorą i po co. Moja przyjaciółka ostatnio odbyła taką oto rozmowę z dziewięcioletnim synkiem:
– Mama, a czy jakbym zrobił stragan przed domem i coś sprzedawał, to policja przyjdzie i mi zabierze połowę pieniędzy?
– Nie, ale trzeba mieć pozwolenie na taką sprzedaż – tłumaczyła podstawy przedsiębiorczości, zaskoczona.
– Bo Bartek powiedział Matyldzie, że jak będzie sprzedawać takie bransoletki z gumek, to policja jej zabierze pieniądze.
Jak widać, luki w wiedzy dzieci starają się uzupełnić po swojemu. Myślę, że działa tu taki sam mechanizm jak przy innych tematach tabu. Przypominają mi się czternastolatki pytające, czy od całowania zachodzi się w ciążę.
Uważam, że mamy w ogóle trudność z rozmawianiem o pieniądzach: nie tylko z dziećmi, ale też z dorosłymi, a nawet z samymi sobą. Nadal uważamy (jak w czasach Polski szlacheckiej!), że pieniądze to temat wstydliwy, a ich zarabianie to smutna konieczność. Albo wręcz przeciwnie
– że umiejętność zarabiania to najbardziej istotne kryterium naszej wartości. Miotając się między tymi skrajnościami, staramy się trzymać dzieci z daleka od domowego budżetu, od ograniczeń i trudnych wyborów. Tymczasem przychodzi taki dzień, kiedy okazuje się, jak bardzo udało się nam nie przygotować ich do życia.
Moja maturzystka pojechała na wakacje na Jamajkę. Przez Facebooka przysłała mi wiadomość: „Nie wiedziałam, że tu jest tak megadrogo i że jedzenie trzeba kupować codziennie…”. Na początku szczęka mi opadła, ale po chwili pomyślałam, że jej wyjazd na Jamajkę był potrzebny właśnie po to, aby uświadomiła sobie, że jedzenie trzeba kupować codziennie. Wcześniej rzeczywiście jakoś nie było ku temu okazji. W końcu w kuchni stoi zawsze pełna lodówka. Albo ciepły posiłek na kuchence. Skąd 20-letnie dziecko ma wiedzieć, że jedzenie trzeba kupować codziennie?! Skąd ma wiedzieć, że brak pieniędzy oznacza brak jedzenia, noclegu i taksówek?
Opowiedziałam tę historię przyjaciółce, która zrewanżowała mi się podobną. Jej 19-letnia córka wyprowadziła się do koleżanki. Dostała „pensję” i miała się z niej utrzymać. Po tygodniu zadzwoniła i wykrzyczała do telefonu: „Mamo, ty nie masz pojęcia, ile kosztuje jedzenie!”.
Bardzo ucieszyłam się, że jeden z rodziców będzie w szkole moich dzieci prowadził warsztaty o pieniądzach. Przy okazji i ja się czegoś nauczę. Niezwykle inspirujący był dla mnie na przykład tytuł jednego ze spotkań: „Nieważne, ile zarabiasz, ważne, ile ci zostaje”. Hmm… Jak widać, też mam swoje „tajemnice Jamajki”.
Więcej – www.monikawegrzyn.pl oraz na Facebooku: Podróże z Moniką Węgrzyn