Miałam małe szanse na to, by zajść w ciążę, dlatego zdecydowaliśmy się z mężem na zabieg in vitro. W USA, gdzie mieszkamy, wszczepiono mi dwa embriony, ale nie dawano zbyt dużej szansy na to, że urodzą się bliźniaki – opowiada Maja Sivertsen.
Żartowaliśmy sobie, co by to było, gdyby urodziło się nam więcej niż jedno dziecko. W tych dowcipach celowała zwłaszcza moja mama, śmiejąc się, że nazwiemy swoje bliźniaki Edward i Ryszard, będziemy ubierać w garnitury i wołać: „Ryszardzie, Edwardzie!”.
Lecieliśmy z Jeffem z Paryża do Stanów, kiedy gorzej się poczułam. Trafiłam do szpitala. Lekarz, który sprawdzał, jaka jest przyczyna krwawienia, wykonał badanie USG i powiedział: „Słyszę bicie serca”. Odetchnęliśmy z ulgą. Po chwili dodał: „Słyszę drugie bicie serca!”. Jeff zamarł: „To niemożliwe!”. A ja pomyślałam, że to koniec świata, bo jak my sobie poradzimy… Byliśmy oboje zszokowani, w USA nie mieliśmy żadnej pomocy, bo mama Jeffa mieszka w Kanadzie, a moja w Polsce. Po kolejnych pięciu minutach lekarz wypowiedział zdanie, które zapamiętam do końca życia: „Widzę już powód krwawienia. Słyszę bicie trzeciego serca”.
I jak wy sobie poradzicie?!
Jeff zamilkł. Myślałam, że wstanie, wyjdzie i już go więcej nie zobaczę. Nikt nie wspomniał nam wcześniej, że embrion może się podzielić, a i my, skoncentrowani na tym, żeby w ogóle zajść w ciążę, nie pomyśleliśmy o takiej opcji! Po powrocie do domu siedzieliśmy w milczeniu na kanapie do późnej nocy (a była to noc sylwestrowa). Długo trwało oswajanie się z myślą, że zostaniemy rodzicami trójki dzieci. Byliśmy w szoku, przerażeni, jak sobie poradzimy. Na dodatek zbankrutowała wtedy firma Jeffa. Zaczęliśmy dzwonić do rodziny i informować o naszej sytuacji. Najczęstszą reakcją był wybuch śmiechu, a potem westchnięcie: „I jak wy sobie poradzicie?”.
Lekarz prowadzący ostrzegł mnie, że mogą pojawić się komplikacje i że szanse donoszenia ciąży są nikłe. Zostałam skierowana do specjalistycznej przychodni. Wspominam tamten czas jako ciężki – byliśmy oboje wystraszeni, czy donoszę dzieci. Czy będą zdrowe?
Mijały tygodnie. Okazało się, że dobrze znosiłam ciążę. Około 21. tygodnia poszłam na bardzo długie badanie USG – pamiętam, że trwało półtorej godziny – podczas którego wszystkie maluchy zostały dokładnie wymierzone. Około szóstego miesiąca zaczęliśmy powoli cieszyć się myślą, że będziemy mieli trojaczki, i wybraliśmy się na pierwsze zakupy. Życie weryfikowało nasze plany, na przykład wymarzyłam sobie, że kupię kołyski, ale okazało się, że nie możemy ich wstawić do jednego pokoju, bo nie będziemy mieli jak przejść. Pojechałam więc z koleżanką do Ikei i tam zobaczyłam kobietę, która prowadziła trzyosobową „ciuchcię”, w której siedzieli sami chłopcy. Podeszłam do niej, żeby porozmawiać, i dowiedziałam się, że istnieje na Facebooku grupa mam trojaczków ze stanu Utah, w którym mieszkamy. To z tego źródła w dużej mierze czerpałam wiedzę o butelkach, monitorach, rodzajach pieluch itp. – w końcu byłam po raz pierwszy matką, i to potrójną! Przeglądałam tę stronę na Facebooku nie tylko z powodów czysto praktycznych. Patrzyłam na zdjęcia rodzin, które nie wyglądają jak zombi, a nawet są szczęśliwe i jakoś sobie radzą… Nam wydawało się to niemożliwe.
Cudownie, gdy śpią
W 31. tygodniu dwukrotnie zostawiono mnie w szpitalu na obserwację. Jedna z dziewczynek miała mniej płynu i zastanawiano się, czy wyciągać ją już z brzucha, czy nie. Wkrótce miałam cesarskie cięcie. Nazwaliśmy dziewczynki Zosia, Emmi i Nika – wybierając imiona, staraliśmy się, żeby brzmiały tak samo po polsku i po angielsku. Pierwsze litery tworzą wyraz ZEN, nieprzypadkowo – śmialiśmy się z Jeffem, że może to wprowadzi chociaż trochę harmonii w nadchodzącym chaosie. W życiu nie widziałam tak malutkich istot. Zosia ważyła 1,75 kg, Emmi 1,30 kg, a Nika 1,56 kg. Nie miały nawet instynktu ssania – karmiono je przez rurkę wprowadzoną przez nos do żołądka. Z czasem nauczyły się jeść z piersi i z butelki, dokarmiano je też sztucznie.
To były najpiękniejsze chwile, kiedy po kolei przynosiliśmy je do domu. Wtedy dopiero się zaczęło: karmienie, pompowanie pokarmu pomiędzy karmieniami, zmiany pieluch… Pierwsze dwa miesiące były ciężkie, do pomocy przyjechały mama Jeffa i moja, jego siostry, rodzina. Najlepiej z nas wszystkich radzi sobie jednak 24-letnia niania, którą zatrudniliśmy od wczesnych dni ZEN. Dzięki temu nie tylko Jeff mógł pracować (dostał nową posadę), ale też ja, początkowo z domu. Nie potrafiłabym skupić się tylko na opiece nad dziećmi. Skończyłam 42 lata, Jeff 50, nie mamy aż takiej energii, żeby biegać przy córkach od rana do wieczora, naprawdę jest cudownie położyć je do łóżek i słyszeć, jak śpią.
„Domisie”
Jak udało się nam ułożyć życie z trojaczkami? Wstajemy o 8.30-9.00, więc nie mogę narzekać. Dwa miesiące ZEN spędziły w szpitalu, gdzie obowiązywał rygorystyczny „rozkład jazdy”. Po powrocie do domu postanowiliśmy się tego trzymać, inaczej cały dzień byłby zdezorganizowany. Dlatego dziewczynki są zsynchronizowane, wszystko robią razem, to znaczy trochę je do tego zmuszamy (śmiech). Około 9 razem jedzą śniadanie, potem zabawa, lunch o 12, po nim drzemka, obiad o 18, następnie spacer, a do łóżek wszystkie idą około 21.
W ogóle bardzo ładnie bawią się ze sobą, mimo że są rozpieszczone przez Jeffa, który niczego nie potrafi im odmówić, łącznie ze słodyczami. Ja staram się być bardziej kategoryczna, ale też nie zawsze mi się to udaje. Dużo rozmawiam z dziewczynkami po polsku, żeby rozumiały moją ojczystą mowę, mają zresztą świra na punkcie „Domisiów”, które babcia przywiozła z Polski na DVD. 21 czerwca skończyły dwa lata. Jeff chyba nigdy nie spodziewał się, że zostanie ojcem aż sześciu córek – trzy, już prawie dorosłe, ma z poprzedniego małżeństwa. Starsze dziewczynki odwiedzają nas niemal co niedzielę, świetnie się bawią z maluchami, a te je po prostu uwielbiają.