Bartek urodził się w niecałe dwa lata po śmierci Martynki. Rodzice chcą wymazać z jego życiorysu widmo straty siostry. O trudnych doświadczeniach opowiada Agnieszka Kaluga.
Gaga: Jesteś trochę przewrażliwioną mamą po tych wszystkich traumach?
Agnieszka kaluga: Może trochę, ale mam wrażenie, że mój mąż jest bardziej nadwrażliwy na punkcie zdrowia małego. Ja staram się pokazać, że jestem twarda.
Synkowi?
Przede wszystkim.
Ile ma teraz lat?
Dziesięć. Ciągle nam się wydaje, że jest malutkim, słabym wcześniakiem. Ale staramy się zachować rozsądek. Pamiętam, jak pierwszy raz wysłaliśmy go samego do sklepu, który jest oddalony 20 minut drogi od domu i trzeba przejść spory kawałek przez ulicę. Bartuś idzie do sklepu, ma w kieszeni zlecenie, siateczkę i portfel. A co robi mój mąż? Wsiada w samochód i śledzi syna.
Udało ci się powstrzymać przed wejściem do samochodu?
Tak. Ale swoje przeżywałam. Mam takie przekonanie, że chłopak musi być samodzielny. Nie może być obciążony naszymi traumami, historią naszej rodziny, swoją i naszą przeszłością.
Ile czasu upłynęło od urodzin Martynki do urodzin Bartka?
Martynka urodziła się w styczniu 2002 roku, a Bartek w październiku 2003. Gdyby urodził się o czasie, to też byłby ze stycznia, tyle że 2004 roku.
Jaka to była ciąża?
Bardzo ciężka. Dużą jej część spędziłam w szpitalu, leżąc plackiem w pięcioosobowej sali.
Wiedziałaś od początku, że możliwe są komplikacje?
I ja, i mój lekarz mieliśmy świadomość, że ryzyko jest spore. W ciąży z Martynką miałam mięśniaki macicy, które zostały usunięte. Mieliśmy nadzieję, że może to one były przyczyną przedwczesnego porodu. Okazało się niestety, że to była niewydolność szyjki macicy. To po prostu defekt, na który nic nie można poradzić. Na początku byłam w domu, spałam, czytałam. Było pięknie. Ale kiedy przyszedł czwarty miesiąc, zaczął mnie bardzo boleć brzuch i szyjka zaczęła się rozwierać. Pojechałam do szpitala w lipcu w japonkach i sukience na ramiączkach, a wyszłam z niego w październiku w zimowej kurtce. Trochę to wspominam jak pobyt w więzieniu. Pamiętam, że kiedy Bartuś się urodził i leżał na OIOM-ie, ja musiałam już opuścić szpital. Poszłam do domu rodziców, bo mieszkali bliżej szpitala. Jak zobaczyłam dywan i ciepłe światło, to się rozpłakałam jak dziecko. Przez kilka wcześniejszych miesięcy widziałam tylko jarzeniówki i linoleum.
To było najtrudniejsze? Brak „domowości”?
Bardzo trudnym doświadczeniem jest sytuacja, kiedy nie możesz wstać do łazienki, oporządzić się intymnie, umyć, ubrać bez świadków… Musisz prosić o podsuwacz, żeby się załatwić. Obok są cztery obce kobiety – nie wszystkie lubisz, nie ze wszystkimi chcesz rozmawiać. Przychodzą do nich mężowie, koleżanki… Chce ci się płakać, kiedy kolejny raz musisz wołać pielęgniarkę, która w dodatku komentuje całą sytuację: „Pani Kaluga, a co pani piła, że tak ciągle sika?”