Nie słuchałam tego, nie jestem masochistką. Potem przeżyłam najgorsze 14 dni mojego życia. Tego dnia, gdy miałam robić betę z krwi, dostałam rano plamienia. „Nic nie wyszło”, panikowałam. Marcin, jak zwykle, zachował spokój: „Idź do kliniki, tam ci powiedzą”. Godzinę po pobraniu krwi wiedziałam – beta była tak wysoka, jakbym była w ciąży z bliźniakami. Zadzwoniłam do męża i powiedziałam: „Cześć, tata”.
Urszula: – Pierwsze in vitro się udało. Na świat przyszła Zosia. Urodziła się 26 maja, często myślałam, że to najpiękniejszy prezent, jaki mogłam dostać na Dzień Matki. O kolejne dziecko, Antoninę, walczyliśmy bardzo długo. Straciłam trzy ciąże. Z czego wynikała ta walka? Mieliśmy zamrożone zarodki, nie potrafiliśmy odpuścić. To tak, jakbym miała jeszcze gdzieś jedną Zosię. Wiedziałam, że muszę dać jej szansę wyjścia na świat.
Gdy po czterech latach urodziła się Antonina, mieliśmy jeszcze dwa zarodki. To dlatego zdecydowaliśmy się na ostatni transfer. Mimo tego, że nie jestem katoliczką, boli mnie i dotyka, gdy słyszę, że ludzi mających dzieci z in vitro oskarża się o niszczenie zarodków, czy nawet mordowanie swoich dzieci.
Doktor Grzegorz Szymczak z kliniki InviMed: – Ciąża to nie jest moment, ale proces. Żeby doszło do ciąży, muszą być spełnione dwa warunki: pierwszy – prawidłowe zagnieżdżenie się komórki jajowej i drugi – w prawidłowym miejscu.
Samo połączenie gamet to jeszcze nie jest ciąża. Poza tym nikt w Polsce, w dobrych klinikach, nie wyrzuca zarodków. W jamie macicy umieszcza się najwyżej dwa zarodki. Resztę (dwa, trzy, czasem cztery) hoduje się do stadium blastocysty i dalej zamraża. Te zamrożone zarodki to wielka szansa dla kobiety.