Jeśli dziecko urodziło się przedwcześnie, to nie znaczy, że mamy „przekichane” całe życie. Większość ograniczeń związanych z wcześniakami rodzi się w głowie rodzica.
Jedno z podstawowych pytań, gdy przyszła mama oczekuje dziecka, to: „Kiedy termin porodu?”. Po tym zazwyczaj następuje cała seria komentarzy i w zależności od pory roku termin jest idealny (bo lato, spacery) albo wręcz przeciwnie (bo ponury listopad, przez co baby blues). Data przyjścia na świat dziecka wydaje się niemal tak pewna jak to, że 24 grudnia zawsze jest Wigilia.
A jednak co dziesiąta ciąża zostaje rozwiązana przed terminem. Na świecie daje to rocznie liczbę 15 milionów wcześniaków, a w Polsce – 30 tysięcy. To cała rzesza maluchów urodzonych przed ukończeniem 37. tygodnia ciąży.
Żeby zwrócić na nie uwagę, już po raz czwarty 17 listopada obchodzony był Dzień Wcześniaka. Jesienią redakcja Gagi we współpracy z warszawskim Szpitalem Klinicznym im. ks. Anny Mazowieckiej organizowała piknik przeznaczony dla rodzin, które mogły wymienić się swoimi obserwacjami na temat wcześniaków i zasięgnąć rady specjalistów, w tym Pawła Zawitkowskiego. Znany z poczucia humoru fizjoterapeuta starał się rozwiać mity dotyczące tej tematyki. – Jeśli dziecko urodziło się przedwcześnie, to nie znaczy, że mamy „przekichane” całe życie – mówił. – Większość ograniczeń związanych z wcześniakami rodzi się w głowie rodzica – podkreślał, dodając, że pokutuje przekonanie, jakoby każdy wcześniak powinien być rehabilitowany. Tymczasem wymaga tego tylko co czwarty.
Dlaczego aż tyle dzieci rodzi się przedwcześnie? Przyczyną są m.in. coraz późniejsze ciąże po 35. roku życia, stres i przepracowanie przyszłych mam, nadmierny wysiłek fizyczny czy stosowanie używek.
Osoby, które przychodzą na pikniki takie jak gagowy czy zrzeszone w grupach wsparcia, to jednak świadomi rodzice, których poród przed terminem często zaskoczył, bo był wywołany komplikacjami zdrowotnymi, na które nie mieli wpływu.
– Nie spodziewałam się, że urodzę wcześniaka, zwłaszcza że moja pierwsza ciąża przebiegała prawidłowo – mówi Iza Szumniak, mama dwuletniej wówczas Hani. Trzy tygodnie przed porodem trafiła na izbę przyjęć. Maciek przyszedł na świat w 28. tygodniu. Ważył kilogram.
Z powodu bakterii, która narobiła zamieszania zarówno w organizmie mamy, jak i dziecka, oboje musieli walczyć o życie. Maciek miał wylewy do mózgu pierwszego i drugiego stopnia, retinopatię wzroczną, pęknięte jelito, wyłonioną stomię (którą zamknięto, gdy skończył rok), cholestazę wątrobową, cytomegalię (nie wiadomo, czy choroba pojawiła się przed szpitalem, czy dopiero tam zaatakowała osłabiony organizm, ale wymagała leczenia chemią). Znaleziono mu guza na nerce. – Rozumiem rodziców, którzy chuchają i dmuchają na swoje wczesne dzieci. Przecież byle przeziębienie, przy którym temperatura skacze do 39 stopni, potrafi przyprawić o palpitację serca, a co dopiero poważne problemy zdrowotne – mówi Iza.
A jednak intuicyjnie działała tak, jak mówił Paweł Zawitkowski. – Nie chciałam myśleć o Maćku jak o wcześniaku, moim marzeniem było, żeby realizował swój plan, tak jak jego siostra i każde zdrowe dziecko – podkreśla.
Pierwszy raz odetchnęła około czwartego miesiąca, kiedy przeszedł większość niezbędnych zabiegów. – Wcześniej byłam zbyt zajęta walką o życie Maćka, żeby móc skupiać się na jego rozwoju – tłumaczy.
Około ósmego miesiąca pojawiła się radość, że chłopiec raczkuje. Wciąż był intensywnie rehabilitowany. Po ukończeniu roku stanął na własnych nogach. Pani doktor, która go leczyła, przyznała wówczas: – Nie wierzyłam, że w ogóle będzie chodził.
Miał dwa i pół roku, gdy poszedł do państwowego przedszkola, tego samego, do którego uczęszczała jego siostra.
– Tak, słyszałam, że odstaje od rówieśników, że jego rozwój nie przebiega prawidłowo, i to było prawdą – zauważa Iza. – Do tej pory dostrzegam, że różni się od rówieśników, troszkę inaczej się porusza, a choroby pozostawiły ślad w jego grafomotoryce. Dopiero od niedawna trzyma prawidłowo ołówek, rysuje całe postaci i nie wychodzi poza linię podczas kolorowania. Ale w sposobie rozumowania, wypowiadania się nie dostrzegam różnic. Jest ambitny, zdolny, zawzięty. Chce być samodzielny. Ostatnio podczas rysowania szlaczków – bo jest teraz w zerówce – pogonił domowników: „Idźcie, nie przeszkadzajcie mi!”.
Maciek jest zorientowany w swojej sytuacji zdrowotnej, dopytuje, skąd ma blizny na brzuchu, dlaczego musi nosić okulary, a podczas tegorocznych, trwających po tydzień, wizyt w szpitalu zapytał: „Czy ja umrę?”. – Odpowiedziałam, że wszyscy kiedyś umrzemy, ale zwykle to się zdarza, kiedy człowiek jest już bardzo stary, więc ma przed sobą jeszcze całe życie – opowiada Iza. – Często mówię do Maćka, że jest naszym walecznym synkiem, bo od małego pokonywał choroby. Mój mąż zapisał go niedawno na zajęcia dżudo, żeby poczuł, jaki jest silny mimo swojej mikrej postury.
Ulubioną zabawką chłopca są ostatnio klocki Lego Chima. „Chi” to siła, z której bohaterowie czerpią moc. Maciek udaje jednego z nich albo bawi się z siostrą w Harry’ego Pottera. Hania rysuje mu wówczas na czole błyskawicę, która chroni go przed Voldemortem. Świetnie komponuje się z czerwonymi oprawkami okularków.