Kiedy byłam w ciąży, moim głównym zajęciem było bujanie się na hamaku w ogrodzie z książką w ręku, podlewanie roślin (wszak druga połowa ciąży, kiedy już nie chodziłam do pracy, przypadła na miesiące wiosenne i pełnię lata) i… objadanie się żelkami Haribo.
Pamiętam, jak w przedszkolu, z przywiezionych przez tatę z NRD pysznych przezroczystych, owocowych miśków ustawiałam na schodach całą armię, udając, że nadchodzi wojna. Ananasowe – te prawie białe – z góry skazane były na zagładę, dobrze, że były małe, bo gdyby były większe, z moim przywiązaniem do szczegółów w odtwarzaniu rzeczywistości z całą pewnością malowałabym im flamastrem żółtą gwiazdę Dawida na pękatych korpusikach. Z lalką bobasem robiłam podobnie, choć oscylowałam wtedy wokół innego religijnego paradygmatu, otóż na białym kaftaniku z bawełny malowałam kółko na znak hostii, a w środku, czarnym flamastrem, pisałam IHS, na znak ofiary Chrystusa. Dodam jeszcze, że niełatwo było mnie namówić do zdjęcia tetrowej pieluchy z głowy, byłam bowiem przekonana, że jestem Matką Boską.
Wracając jednak do tematu, ciąża upływała mi na pięknym świadomym nic-nie-robieniu, nie na leniuchowaniu, a raczej na kontemplowaniu płożącego się we mnie, niczym pelargonie w tarasowych donicach, błogostanu. Było to najbardziej intensywne bycie, na jakie udało mi się w tym wcieleniu jak dotychczas zdobyć, choć moi sąsiedzi, jak mniemam, mogli wnosić, że lenię się paskudnie i kątem-pluję. Wówczas, w ciąży, nie przewidziałam jeszcze, z czym przychodzi się zmierzyć matce po przyjściu dzieci na świat.
Wiedziałam już wtedy, że najcenniejszą rzeczą, którą mogę dać swoim dzieciom, jest Wolność. Że angielski, włoski, francuski, jazda na nartach i gra w tenisa, nauka pływania czy balet, drogie ciuchy z Endo, a nawet ekożelki bez cukru, nic nie znaczą w zestawieniu z uszanowaniem ich odrębności, prawa stanowienia o sobie, nasycenia ich w równym stopniu szaleńczym, ziemskim tańcem Greka Zorby, jak i spokojem umysłu Buddy. To było dla mnie najważniejsze. I moje dzieci dorastały wolne. Przez gardło nie przechodziły mi przez pierwszych pięć lat słowa: „MUSISZ”, „NIE, NIE WOLNO”. I były to dzieci piękne, łagodne, uważne i przeszczęśliwe. Tylko w momencie wejścia na drogę edukacji, okazało się, że Milenka z Helenką, ze swoją wewnętrzną Wolnością, nie przystają do reguł prawdziwego świata. A ja już przestałam być dla nich całym światem. Granice ustanowione przeze mnie, a raczej w dużej mierze – brak tych granic, nie wytrzymały w konfrontacji ze światem. Pięknie podsumowała to wybitna lekarka, homeopatka, Katarzyna Bross-Walderdorff, podczas naszej pierwszej wizyty, gdy dziewczynki miały około 3,5 roku… Widząc, jak Helena wspina się na biurko po to, by opanować nową, interesującą ją przestrzeń, a ja reaguję nie jak rodzic, ciężki świr, ciesząc się w duchu z tego, że mam tak przebojowe i nastawione na poszerzanie swojego Lebensraum dziecko, rzekła: „To nie jest kwestia Wolności, Pani Agnieszko, bo moja Wolność zostaje w tym momencie przez Pani dziecko brutalnie ograniczona. To moje biurko i życzę sobie móc z niego normalnie korzystać. A poza tym – tu zwróciła się do Heleny, popatrując groźnie zza okularów – na biurku się nie siedzi, Helenko, siedzi się na krześle!”.
Wtedy poczułam się nie najlepiej. Zabolała mnie ta konfrontacja. Jednak przełknęłam pigułę i zaczęłam nad tym myśleć. I powolutku rozpoczęłam próby wdrażania innych programów, niekoniecznie antypedagogicznych i nie aż tak wolnościowych. Wdrażam je do dziś, choć przyznam, że za każdym razem, gdy mówię: „NIE, NIE WOLNO, MUSISZ”, czuję się jak świnia. I nie potrafię się tego poczucia wyzbyć.
Tylko co mi zostaje? Jak mantrę powtarzam w każdej trudnej sytuacji, w której chciałabym Helę lub Małą Mi wytargać za uszy, urżnąć zębami w dupinę, tak by zostawić ślad na tydzień, albo młoteczkiem z tłumikiem walnąć w łeb, by rozumek trafił wreszcie na swoje miejsce, a jednak nie zabić: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad Nami, Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami”…
Ale walizka z rzeczami spakowanymi do Tworek już stoi w garderobie, mam tam jedwabną koszulkę nocną z czarną lamóweczką z koronki, kilka książek, w tym nową Bator i Marię Janion, i Kolankiewicza „Święty Artaud”, parę kryształów do medytacji i różaniec od Babci Teresy, i koronkę do Miłosierdzia od Pani Stasi, i zdjęcia Dziewczynek, i EKG mojej Miłości, Mojego Kochanego P, żeby wsłuchać się w Jego serce, które bije rozumniej od mojego, bo moje wiecznie zmącone, szczęśliwe, ale i zatrwożone myślą, co to będzie, co będzie z Dziewczynkami i z Ich Wolnością za kilkanaście lat…? Czy tego się uda jakoś nie popsuć, nie spartaczyć, nie spieprzyć?