Biuro w starej kamienicy w centrum, atmosfera trochę jak w kancelarii prawnej. Mediator zaprasza, siadają się na żółtych krzesłach, nie do końca obok siebie, nie do końca naprzeciwko. Jest spokojnie, przestrzeń sprzyja rozmowie.
Na początek mediator mówi, kim jest i co może dla nich zrobić. Informuje, że zamierza być bezstronny wobec ich pomysłów na rozwiązanie konfliktu. Rozwiewa przy okazji kilka ukrytych nadziei. Wyjaśnia, że nie jest adwokatem ani sędzią, więc nie będzie negocjował ani orzekał, kto ma rację. Nie podpowie im też, co ostatecznie mają zrobić: rozwieść się czy dogadać. Swoją rolę przedstawia tak: będzie trzecią stroną, przeprowadzi ich przez sprawdzony proces, w którym będą wspólnie szukać przyczyn i dobrych rozwiązań ich konfliktu. Pomoże im wysłuchać się nawzajem. Wspólnie z nimi ustali zasady rozmowy. Podzieli ich pracę nad związkiem na poszczególne etapy: na początek będą określać potrzeby, wybierać sposób ich zrealizowania. Spotkają się razem jeszcze raz, dwa razy albo więcej – w zależności od tego, ile czasu będą potrzebowali, ile znajdą punktów zapalnych, które będą oboje chcieli wygasić. A na koniec pyta: „Czy oboje państwo zgadzacie się i chcecie wziąć udział w mediacji?”. Chcą, zgadzają się. Oboje. I po chwili zaczynają się kłócić. To znaczy, próbują. W domu dobrze im to szło, tu nie jest tak łatwo. Mediator kieruje rozmową, na początek każde z nich ma opowiedzieć, jak wygląda sytuacja z jego perspektywy. Pierwsza mówi ona: „Tomek zupełnie olewa dom, nie ma czasu dla dzieci, dla mnie, nie wziął urlopu od dwóch lat, a jak mu powiem, że mógłby czasem umyć naczynia, to zaraz wrzeszczy, że ma wystarczająco dużo na głowie i żebym mu dała spokój”. Ona wylewa żale, on próbuje zaprzeczać, ale nic z tego. Mediator pilnuje porządku.
Ona swobodnie kończy, bo wreszcie nikt nie przerywa jej w pół słowa. Mediator podsumowuje: „Widzę tu dwa główne problemy: ma pani żal, że nie spędzacie państwo wystarczająco dużo czasu razem. I druga sprawa to podział obowiązków domowych?”. Ona potwierdza.
