Mama trójki dzieci niczym detektyw wytropiła, jakie dodatki szkodzą im w pożywieniu. Najpierw pokonała choroby, potem napisała o tym książkę.
Gaga: Dlaczego mama „musiała” napisać książkę o zdrowym żywieniu?
Julita Bator: Nie „musiała” napisać książki, natomiast musiała zdrowo żywić dzieci. Nie miała innego wyjścia, ponieważ notorycznie chorowały. A książka jest zapisem naszych doświadczeń związanych ze zgłębianiem pojęcia zdrowego odżywiania.
Ile lat mają Pani dzieci?
Pięć, osiem i jedenaście. Żyjemy w sposób zdrowy, a na pewno o wiele zdrowszy od poprzedniego stylu życia. Trwa to od ponad czterech lat. Najmłodszy syn był wtedy niemowlakiem, dziewczyny były trochę starsze.
I wszyscy chorowali?
Tak, mimo że karmiłam piersią. Jak się okazało, nie chroniło to moich dzieci przed chorobami.
Dlatego że Pani sama też nie odżywiała się zdrowo?
Tak, nie zastanawiałam się wówczas nad tym, więc osłabiałam organizmy dzieci, zamiast je wzmacniać.
Co było bezpośrednim impulsem do zmiany?
Wyjazd na Kretę, podczas którego moje dzieci nie chorowały, mimo że jadły tam wszystko. Wcześniej oczywiście szukałam przyczyn chorób, podejrzewałam, że jest to żywność, w związku z czym wprowadzaliśmy liczne ograniczenia, ale to nie pomagało.
Trafiła Pani wtedy na dobrego lekarza?
Nie, właściwie żaden lekarz medycyny nie łączył chorób moich dzieci ze sposobem żywienia. Jedynie jeden z alergologów kazał wykluczyć konserwanty, mleko czy kakao i słodycze. Ale to i tak nie pomagało. Kiedy na Krecie pozwoliliśmy dzieciom na jedzenie wszystkiego, łącznie z nabiałem i słodyczami, okazało się, że nie chorują i czują się świetnie. I to był przełom.
No tak, mieszkańcy Krety słyną z długowieczności.
Zaczęłam dowiadywać się, dlaczego tak się dzieje, bo to nie mógł być przecież przypadek. Okazało się, że wyspa jest enklawą żywności nieprzetworzonej. Szukałam informacji na ten temat – zdobywałam wiedzę i wprowadzałam ją do naszego życia (przede wszystkim wyeliminowałam chemię z pożywienia). Dzieci przestały chorować.
Jak zareagowały na zmianę?
Ona nie miała miejsca z dnia na dzień, tylko stopniowo, ponieważ sukcesywnie zdobywałam wiedzę i eksperymentowałam w kuchni. Wprowadzałam coś, myliłam się, wracałam do punktu wyjścia i tak dalej. Na pewne rzeczy reagowały naturalnie, natomiast z niektórymi jest problem cały czas.
Z jakimi na przykład?
Ze słodyczami oczywiście. Mama swoje, świat swoje. U nas w domu panuje taka zasada, że goście nie przynoszą słodyczy. A jeśli coś takiego nastąpi, to je rekwiruję.
Pewne rzeczy można wypracować.
Tak, cały czas walczymy. Na przykład kasza jaglana na śniadanie z owocami jest super, ale już jako dodatek do drugiego dania niekoniecznie.
W supermarkecie właściwie nie ma niczego, co bez obaw można kupić…
Ja mam już swoje wydeptane ścieżki, po których pewnie kroczę, ale wciąż się uczę. Bez przerwy czytam etykiety, bo skład produktów się zmienia, więc nie kupuję w ciemno tego, co wrzucałam do koszyka dwa lata temu. W niektóre rzeczy zaopatruję się w supermarkecie, ale warzywa czy mięso kupuję w miejscach, w których mogę sprawdzić, skąd pochodzą.
Argumentem przeciw jest cena i czas poświęcony na szukanie jedzenia lepszej jakości.
Coś za coś. Z doświadczenia jednak wiem, że im więcej czasu i pieniędzy poświęcę na zdobycie i przygotowanie pożywienia, tym mniej go zmarnuję, więc postępuję bardziej racjonalnie i ekonomicznie. Przez to, że docieram do wytwórców bezpośrednio, kupuję taniej, bez narzutów pośredników.
Przed nami jeszcze długa droga.
Teraz jest trochę łatwiej niż kilka lat temu, bo coraz częściej się o tym mówi, coraz więcej ludzi prowadzi działalność i zajmuje się tradycyjną, zdrową żywnością.
Znam wiele mam, które – mimo że ich dzieci chorują – nie chcą nawet spróbować zmienić sposób odżywiania.
Trzeba mieć motywację, jakąś wiedzę, no i chcieć. Kiedyś sama byłam świadkiem, jak mama w szpitalu dała dziecku – pewnie choremu, skoro byli w szpitalu – puszkę coli. Albo inna sytuacja: przychodzę po dziecko do przedszkola i widzę czekające na swoje dzieci mamy z całym pakietem słodkości – batonami, czekoladkami etc. Za każdym razem, kiedy jestem świadkiem podobnej sceny, tak samo się dziwię. Jednak wśród moich znajomych obserwuję coraz większe zainteresowanie zdrowym żywieniem i chęć zmiany. Ludzie zaczynają dostrzegać zależność między jedzeniem chemii i przetworzonego pożywienia a zdrowiem.
Czasami łatwiej po prostu dać dziecku lekarstwo, niż wcześniej zapobiegać i dbać o jego dobro.
Tak, myślę, że czasem to właśnie z tego wynika – z wygody.
Co powinna zrobić początkująca matka, oczywiście oprócz przeczytania Pani książki?
Musi uwierzyć, że jest możliwe ograniczenie niechcianej chemii w codziennym pożywieniu. Pewne rzeczy są ewidentnie szkodliwe, np. wędliny czy parówki, które są tak przetworzone, że na pewno nie nadają się dla dzieci. Słodzone napoje dla najmłodszych – mleczne i gazowane, płatki zbożowe…Takie oczywiste produkty, które dzieci dostają na co dzień, a warto i stosunkowo łatwo z nich zrezygnować. Później po kolei eliminujmy najbardziej niebezpieczne dodatki do żywności, takie jak glutaminian sodu, barwniki, aspartam, które są bardzo szkodliwe. Ja miałam to szczęście, że organizm moich dzieci reagował od razu na obecność danego dodatku do żywności. Są jednak badania i raporty mówiące, że chemia szkodzi nam wszystkim. Taka trucizna kumuluje się w organizmie, aż w końcu uderzy w jakiś organ.
Pani książka jest właśnie takim przewodnikiem po tym zachwaszczonym chemią rynku.
Tak, zdecydowanie moim zamiarem było zachęcenie do zmiany przyzwyczajeń. Nie chciałam natomiast nikogo przerazić i przekazać, że to jest bardzo trudne. Z mojego doświadczenia wynika, że nawet niewielkie zmiany, jakie poczynimy podczas zakupów, zaprocentują lepszym zdrowiem czy samopoczuciem i będzie to z pożytkiem dla nas, naszych żołądków i naszych dzieci. Chciałabym, żeby ludzie wybierali po prostu lepsze produkty, nie muszą one być od razu ekologiczne, bo nie zawsze jest taka możliwość.
Życzę Pani, żeby książka „Zamień chemię na jedzenie” okazała się bestsellerem.
Bardzo dziękuję.