To, że wychowanie dzieci nie jest indywidualną sprawą rodzica jest niemalże tak samo pewne jak to, że deser smakuje lepiej przed obiadem (szczególnie, kiedy ma się cztery lata). Od metod wychowawczych, przez sposób odżywiania, aż po kwestie takie jak malowanie paznokci trzyletnim dziewczynkom – rodzice są nieustannie oceniani.
Rodzicielstwo nie jest zadaniem łatwym. Do wydawania sądów o tym czy dobrze się z niego wywiązujemy gotowi są (obok, rzecz jasna, dziadków, którzy przecież już przez to wszystko przeszli) …inni rodzice. „Za każdym razem, kiedy wychodzę z Juniorem, …czuję jak ciężka, niewidzialna ręka „Idealnego Rodzica” przygina mi kark do ziemi, każąc w piasku szukać Idealnie Wychowywanego Dziecka. W powietrzu wiecznie wisi oczekiwanie: że coś zrobię (bo trzeba bronić młodych) albo że czegoś nie zrobię (bo dzieci najlepiej same się chowają), że powiem albo nie powiem pozwolę albo nie pozwolę…” – pisze autorka bloga „Taka Sobie Matka”.
Czy podobne doświadczenia towarzyszą większości rodziców? Czy krytyka i brak akceptacji dla innego sposobu wychowania to domena osób posiadających dzieci? Może jednak będąc częścią tej społeczności sami tworzymy atmosferę, w której rzeczywiście można poczuć na sobie wzrok „idealnego rodzica”. Jeśli tak, to trudno się temu dziwić. Przyczyną może być fakt, iż nigdy wcześniej nie funkcjonowało tyle teorii mówiących o tym jak powinno się wychować dziecko. Od ogólnoobiegowych poglądów po teorie, na których wpływ wystawiamy się sami sięgając po rozmaite poradniki, niemal w odniesieniu do każdego aspektu życia rodzinnego. Przedstawiane są nam jedynie słuszne wybory, jakich powinien dokonywać współczesny rodzic. Nowo wyedukowani rodzice dość szybko asymilują nowe teorie i zaciekle bronią swoich racji, krytykując inne poglądy. Dzieję się tak, ponieważ mamy skłonność do szukania przeciwieństw, jeśli jakaś teoria została nam przedstawiona jako słuszna, to postępowanie odbiegające od uznanego przez nas schematu, automatycznie kategoryzujemy jako nieprawidłowe. W wielu przypadkach taki automatyzm ułatwia nam ocenę sytuacji i sprawne funkcjonowanie w codzienności, jednak na dłuższą metę wyznaczanie ostrych granic między tym, co dobre a co złe, może pozbawić nas obiektywizmu. Trudno nam jest wtedy dostrzec, że inaczej nie znaczy gorzej. Inny sposób postępowania, na przykład w sytuacji tak zwanego ‘buntu dwulatka’, może być równie skuteczny chociażby przez to, że jest dopasowany do danej sytuacji lub charakteru dziecka.
Kolejną przyczyną może być fakt, że obecnie mamy ogromne możliwości wyboru. Dzięki nim możemy kształtować nasz styl życia, w sposób najbardziej dla nas korzystny. Jeśli chodzi o dzieci, to wyborów dokonujemy przede wszystkim z troski o zdrowie czy prawidłowy rozwój. Określone nawyki uważamy za zdrowe lub nie, określone zachowania za dopuszczalne lub nie. Jednak, gdy możliwych scenariuszy jest tak wiele, trudno jest nam dostrzec, że rodzice, którzy dokonali innych wyborów również kochają swoje dzieci, troszczą się o ich zdrowie i rozwój. W efekcie to, co nas różni zaczyna nas dzielić.
Na pytanie czy rodzice akceptują różne zasady i teorie wychowania, większość odpowie – „Tak oczywiście, przecież jesteśmy tolerancyjni.” Rzeczywiście, w kwestiach dotyczących pochodzenia, religii, orientacji seksualnej czy niepełnosprawności potrafimy być tolerancyjni. Co więcej, uczymy dzieci, że nie można dyskryminować ludzi ze względu, na kolor skóry, wiarę itd. Jednak poziom tolerancji spada, im bliżej naszego podwórka. Jednym słowem w sprawach, które dotyczą nas bezpośrednio, nie jesteśmy już tak otwarci. Funkcjonowanie takiego mechanizmu łatwo zaobserwować w relacjach między rodzicami. Pierwsze spotkanie z innym rodzicem to zazwyczaj efekt kontaktów czy nawet przyjaźni dzieci. W miarę rozwijania się znajomości rodzice zaczynają dostrzegać różnice w zasadach funkcjonowania. Bywa, że na tym etapie taktownie i niepostrzeżenie jedna lub obie strony wycofują się z dalszych relacji.
Postawa akceptacji wobec innych wymaga dystansu do własnych zasad. Im mocniej przy nich obstajemy tym jest to trudniejsze. Wspólna zabawa dzieci podczas spaceru czy w domu oznacza konieczność chwilowego przystosowania się do innego otoczenia czy innych zasad. Być może będzie trzeba wytłumaczyć dziecku, że chociaż w naszym domu ‘robi się tak i tak’, to inni mają prawo robić to inaczej. Jay Levin, członek American Counselling Association, w wywiadzie dla miesięcznika Charaktery, określa ją, jako brak gościnności – „Gościnność jest cnotą, którą niemal utraciliśmy – nie musimy jednak wymyślać jej od nowa. Potrafimy być gościnni i otwarci wobec Innych, ale zbyt często nie ma w nas chęci, by z radością powitać różnicę”
Nie dostrzegamy nawet, że obojętność wobec różnic przekłada się często na styl życia naszych dzieci. Znakiem czasu stało się to, że dzieci nie mają kolegów czy koleżanek, do których ‘się chodzi’. Odwiedzanie się nawzajem w domu koleżanki czy kolegi, tak jak to robiliśmy będąc dziećmi wiązało się z oswajaniem inności. Dziecko miało okazję funkcjonować przez jakiś czas w innej rodzinie, bez nadzoru mamy czy taty.
Obecnie spotkania dzieci odbywają się na neutralnym gruncie – przedszkole, szkoła czy zajęcia dodatkowe to środowiska sztucznie wytworzone na potrzeby edukacji czy sprawowania opieki. Dlaczego akceptacja innych jest dla nas trudna? Problem polega na tym, że dla nas, jako społeczeństwa jest to nowe wyzwanie. Pokolenie obecnych rodziców wychowywało się w środowisku dość homogenicznym. Możliwości wyboru w zakresie kształtowania życia rodzinnego czy towarzyskiego były ograniczone. Jaś nie był odżywiany inaczej niż Krzyś, bo zwyczajnie jego rodzice nie mieli takiej możliwości. Mama, posyłając Zosię do sąsiadki, miała pewność, że córka nie obejrzy tam żadnej innej 'zakazanej’ bajki niż dobrze znany ‘Miś Uszatek’. Nie mieliśmy zatem u kogo zaobserwować postawy otwartej na inność, ponieważ nasi rodzice nie stykali się z nią w takim stopniu jak my teraz.
Wycofywanie się z kontaktów z innymi rodzicami, jest przyczyną pewnego rodzaju osamotnienia. Towarzyszy mu poczucie, że nikogo nie interesują nasze problemy. „Nie ma czegoś takiego jak solidarność wśród rodziców, nie mówiąc już o chęci pomagania sobie nawzajem” – zauważa Agnieszka, mama dwójki dzieci. „Codziennie widzę jak moje sąsiadki, których dzieci nie chodzą jeszcze do przedszkola, wyruszają z wózkiem na dobrze znaną wycieczkę: zrobić zakupy, wynieść śmieci, uśpić dziecko. Potem, w domu, szybkie sprzątanie i gotowanie. Tam gdzie się nie da wejść z wózkiem, po prostu nie wchodzą, bo przecież nie ma nikogo, kto mógłby popilnować dziecka przez te kilka minut. O ile łatwiej byłoby gdybyśmy mogli sobie bardziej ufać i pomagać.”
Tak jak Agnieszka, coraz więcej rodziców dostrzega, że właśnie gotowość do krytykowania siebie nawzajem skutecznie podkopuje rodzicielską solidarność. Świadczą o tym komentarze dotyczące nowego programu „mama kontra mama”. Asia, na swoim blogu „Matka jest tylko jedna” pisze – „Smutno mi za was, za siebie, za wszystkie matki, które kłócąc się, awanturując, przekrzykując swoje racje – sprawiły, że stacja postanowiła wyemitować taki a nie inny program. Program oparty nie na wspieraniu, wymianie poglądów, poszerzaniu horyzontów, ale na zwykłej krytyce, której współczesne matki powinny mieć już przecież po dziurki w nosie.”
Postawa otwartości na innych przynosi korzyści nie tylko tu i teraz. W przyszłości przyjdzie nam zaakceptować wybory innych, ważnych dla nas osób – własnych dzieci. Jeśli zastanowimy się nad tym, jak będzie rozwijało się społeczeństwo na przestrzeni kolejnych dwudziestu lat, to duże różnice pomiędzy poglądami naszych dzieci, a naszymi wydają się nieuniknione. Po drugie pokazując, że różnice mogą nie tylko dzielić, ale także przybliżać, kształtujemy ludzi, którzy nie będą bać się inności, a będą chcieli ją zrozumieć.