Kiedy jest najlepszy moment do tego, żeby wypuścić dziecko spod opiekuńczych skrzydeł i posłać na pierwszy kolonijny wyjazd? Czy wypychać je z rodzinnego gniazda, zachęcać do samodzielnych eskapad? A może czekać, aż samo zacznie się ich domagać?
Małgorzata Albrecht-Nowicka, tłumaczka, mama ośmioletniego Wiktora, nie zdecydowała się jeszcze puścić go w tym roku na kolonie. – Zgłosił potrzebę pojechania na obóz futbolowy z chłopakami i trenerem, ale jak mu uświadomiłam, że będzie tam bez rodziców, to temat się urwał i już do niego nie wracał. Może nie jest gotowy? Inna sprawa, że gdyby miał pojechać, chyba bym oszalała ze zdenerwowania, więc może to ja nie dojrzałam do rozłąki?
Małgosia wspomina, że kiedy konfrontuje świat swojego dzieciństwa, a więc trzepaka, gumy do skakania i bezpiecznego, jak się wówczas wydawało, podwórka, ze współczesną rzeczywistością, to robi się jej gorąco: – Wiem, że powinnam zachować rozsądny dystans do programów informacyjnych, od których jestem uzależniona, ale nie udaje mi się i potem drżę ze strachu, kiedy na przykład syn znika mi z oczu w supermarkecie…
Odmeldować się!
Media wykorzystują lęk rodziców o dzieci, serwując mrożące krew w żyłach historie. W PRL-u była tylko czarna wołga, która podjeżdżała pod szkołę, dziś spektrum zagrożeń jest szersze. W galeriach handlowych grasują porywacze, którzy filują zza półek na małoletnich dawców nerek. Na podwórku pedofile tylko czekają, aż spuścimy dziecko z oka. Lasy roją się od przestępców i śmiercionośnych kleszczy, a w krzakach koło szkoły czają się handlarze od nielegalnych adopcji.
– Po głośnej historii z Madeleine, która zaginęła w Portugalii, obsesyjnie sprawdzałam na wakacjach zamki w domku kempingowym, czy ktoś się nie włamie i nie wyjmie mojej córki z łóżeczka – mówi Agnieszka Fiedorowicz, dziennikarka, mama sześcioletniej Marty i dwuletniego Marcina. I zastanawia się: czy za naszych czasów było bezpieczniej? Czy przypadkiem nie dokładamy sobie lęków z powodu rzeczywistości medialnej, w jakiej żyjemy?
W Polsce nie ma otwartej przestrzeni – wszędzie płoty, bramy, ogrodzenia, tabliczki „uwaga, zły pies” – może to, że się tak zamykamy, pogłębia w nas obawy?
A w internecie odpowiedź: kamery, lokalizatory GPS, bransoletki z chipem reklamowane jako „odbiorniki, które mogą działać na określonym terenie, np. w mieście, gdzie grasuje pedofil, na terenie osiedla zamkniętego albo w ośrodku wypoczynkowym”. Na dowód tego producent przytacza depeszę PAP: „MSW Portugalii uruchomiło wakacyjny program mający zapobiegać zaginięciom dzieci. Policja zajmuje się dystrybucją przeznaczonych dla dzieci bezpłatnych bransolet z chipami. Posiadaczowi urządzenia przypisany jest osobny numer, który odczytać może jedynie policja. (…) Bransoletki rozdawane są bezpłatnie (głównie w dużych miastach).”
Czy właśnie tego potrzebujemy, by wyzwolić się z lęku na myśl o pierwszych samodzielnych wakacjach?
– Rzecz nie w gadżetach, bo taki chip może wręcz dawać złudne poczucie bezpieczeństwa. Rzecz w budowaniu relacji: w domu, przedszkolu, środowisku rówieśniczym, samodzielnie, ale także z naszą pomocą. Interesowanie się kolegami, otoczeniem, animowanie zajęć – tłumaczy Magda Bodziony, terapeutka z Centrum Rozwoju Psychologicznego Nasza Strefa. – Spróbujmy popatrzeć na świat oczami dziecka, nie moralizować i nie rozwiązywać za nie problemów, ale na przykład pytać: „Jak myślisz, w jaki sposób mogłabyś się wówczas zachować?”.
– Zastanawiam się, czy to nie jest syndrom naszych czasów: rodzice dużo pracują, a jak już wrócą do domu, to całą swoją uwagę przekierowują na dziecko i te lęki
o nie wybuchają z podwójną siłą – dodaje Ewa Stępniak, wiceprezes rodzinnego klubu sportowego Sporteum, który organizuje wyjazdy tenisowe i narciarskie dla dzieci.
„Część rodziców kieruje się przekonaniem, że musi o swoim dziecku wiedzieć wszystko i że każda metoda, by ten cel osiągnąć, jest dopuszczalna. Za przekonaniem tym stoi kolejne: „Im więcej wiem o swoim dziecku, tym bardziej uchronię je od błędów i niebezpieczeństw tego świata. Hołdując tym przeświadczeniom, rodzic oddaje się nadkontroli”, zwraca uwagę Małgorzata Osipczuk („Kiedy przekraczamy granicę rodzicielskiej kontroli i dlaczego to się nie opłaca nikomu?”, www.psychotekst.pl).
O tym, że nadmierna kontrola nie tylko „nie opłaca się”, ale też potrafi uprzykrzyć życie nawet w dorosłości, jest przekonana Agnieszka Fiedorowicz, która wychowywała się w 60-tysięcznym Lesznie. I chociaż pod koniec lat 80. normą było, że wystarczyło powiedzieć rodzicom „idę na podwórko”, by zyskać przepustkę do wolności, to ona musiała za każdym razem „odmeldować się” mamie, kiedy chciała zejść z podwórka na sąsiednie, zresztą też widoczne z okna bloku, w którym mieszkała. Do dziś Agnieszka wspomina pewien incydent, kiedy w wieku sześciu lat skorzystała z zaproszenia znajomej mamy, nauczycielki, i poszła z nią zwiedzić pobliską nowo wybudowaną szkołę bez „odmeldowania się”. – Kiedy wróciłam do domu, mama była w histerii, dostała częstoskurczu (chorowała na serce), a koleżance nauczycielce najchętniej wydrapałaby oczy. Wykrzyczała, że omal przeze mnie nie umarła. Pamiętam też, jak w dzieciństwie prześladowały mnie koszmary; mama miała obsesję, żebym nie otworzyła drzwi obcej osobie, bo wpuszczę przestępcę, więc śniło mi się, że włamywacz obrabowuje dom, a ja się temu z boku przyglądam. I dodaje: – Wydaje mi się, że przez tę nadkontrolę ze strony mamy sama jestem strachliwa i projektuję lęki na swoje dzieci. Mimo że mam wokół domu ogrodzony ogródek, muszę mieć syna i córkę na widoku, a jak tylko przestaję ich widzieć, zaraz wołam: „Marcin, Marta, gdzie jesteście?”.
Oswoić zmianę
Lekarstwo na lęki? – Wyłączyć telewizję – radzi przekornie Monika Węgrzyn, organizatorka wycieczek szkolnych dla dzieci i młodzieży. – To pomaga wychowywać je w przekonaniu, że świat jest bezpieczny. Nie żyjemy na Marsie, wokół nich są rodzice kolegów, koleżanek z klasy, obcy ludzie też zwracają uwagę na cudze dzieci. Ja nie czuję zagrożenia – może mój poziom lęku nie jest tak wysoki? Pedofilów jest tyle, ile było zawsze, a 46 proc. sprawców przemocy seksualnej pochodzi z najbliższej rodziny.
Monika ma czwórkę dzieci i już po zerówce uznała, że przyszedł czas na pierwszy samodzielny wyjazd. – Nie jestem ludożercą, ale kiedy córka po pierwszym dniu kolonii dzwoni i chlipie: „Zabierz mnie stąd”, odpowiadam: „Dziś nie mogę, kochanie, ale w sobotę przyjadę”. I tak każdego następnego dnia, aż słyszę: „Zajęłam pierwsze miejsce w łucznictwie, a teraz będziemy robili siekierkę”. Dała radę.
Kiedy zatem pozwolić na pierwszy samodzielny wyjazd na kolonie? – Wtedy kiedy czujemy, że sami jesteśmy na to gotowi. Układ rodzic – dziecko zawsze działa w dwie strony. Dlatego dobrze jest się zastanowić, czy nie patrzymy na nie przez pryzmat swoich lęków, co może być przyczyną nadmiernej kontroli – mówi Magda Bodziony. Ona sama nie jest wprawdzie zwolenniczką samodzielnych wyjazdów kolonijnych sześcio-siedmiolatków, ale uważa, że świetnym wstępem do nich może być wypad w szerszym gronie i wymienianie się z bliskimi znajomymi oraz rodziną opieką. – Idealne środowisko do tego, żeby oswoić się ze zmianą i brakiem rodzica na wyciągnięcie ręki. Wiek 6-7 lat jest pod tym względem kapitalny, bo dzieci wychodzą z własną inicjatywą do obcych osób, dopytują, chłoną wiedzę.
Jak podkreśla terapeutka, gotowość do samodzielnego wyjazdu zależy od dojrzałości emocjonalnej dziecka, jego kompetencji emocjonalnych oraz umiejętności poruszania się w określonym miejscu i czasie. – Jeśli umie skorzystać z kalendarza, zegarka, telefonu, przejść samodzielnie przez ulicę czy zwrócić się do obcej osoby po pomoc, to sami będziemy czuli się pewniej.
To także kwestia zaufania do ludzi, którzy wyjeżdżają w roli wychowawców. Warto na pierwszy wyjazd puścić dziecko z kimś znajomym, kto doda otuchy w słabszej chwili.
– A jak zadzwoni, to chwalić: „Och, jaka jesteś dzielna, jutro będzie superdzień” – podpowiada Monika Węgrzyn. Organizatorzy przygotowują szczegółowe listy, co powinno znaleźć się w wakacyjnym plecaku, ona dodaje do tej listy jeszcze przytulankę i… zapach. – Dorośli są przyzwyczajeni do różnych zapachów, ale dzieciom daje on poczucie bezpieczeństwa, dlatego zawsze pakuję nie świeżo wypraną piżamkę, tylko dwudniową, która pachnie jak domowe łóżeczko, oraz jaśka.
Coraz częściej organizatorzy odbierają kolonistom komórki i pozwalają z nich korzystać tylko o określonej porze, np. w południe, bo wieczorem telefon: „Czy dasz radę bez mamusi?”, tylko potęguje tęsknotę. – Podczas wycieczki mój numer jest wszystkim znany i w każdej chwili mogę powiedzieć, „co Zosia zjadła” – mówi Monika Węgrzyn, która jest zwolenniczką systemu: w pierwszej klasie wycieczka jednodniowa, w drugiej – dwudniowa, w trzeciej – trzydniowa. To pozwala siedmio-ośmiolatkom oswoić się z rozłąką, a rodzicom skraca czas niepokoju: „Czy nie chodzi głodna?”, „Czy ubrał się odpowiednio?”.
Jak się bowiem okazuje, nie jest to takie oczywiste. Wielu klubowiczów Sporteum to przedstawiciele wyższej klasy średniej – ojcowie są szefami firm lub sprawują kierownicze stanowiska, mamy często nie pracują, wożą dzieci do szkoły, na zajęcia. Łatwiej jest im zatrudnić panią do sprzątania, niż wyegzekwować porządek w pokoju. – Moim zdaniem dzieci mają teraz dużo praw, ale za mało obowiązków. Ułatwiamy sobie życie kosztem ich braku samodzielności – zauważa Ewa Stępniak. – Tymczasem one lubią, kiedy są wobec nich sprecyzowane oczekiwania. Dlatego wprowadziła na swoich obozach wiele zasad jeszcze z czasów harcerstwa: są zbiórki i dyscyplina, łóżka powinny być pościelone. Jej zdaniem niski poziom samodzielności dzieci to syndrom naszych czasów.
– Nie umieją rozpoznać swoich ubrań, zapominają o nich, gubią (radzimy rodzicom, aby podpisywali wszystkie rzeczy), nie robią porządku wokół siebie. Trzeba przypilnować, żeby zjadły, odpowiednio się ubrały.
Monika Węgrzyn: – Niektórzy rodzice nie żałują pieniędzy na prywatną szkołę, ale żałują na sok, którego syn nie może nalać samodzielnie, „bo się rozleje”. Dlaczego w Szwecji ulubioną rozrywką dzieci jest wbijanie gwoździ w belkę, a w Polsce im tego zabraniamy? Czy jest ktoś, kto nie walnął się młotkiem w palec? Przecież jak byliśmy mali, to chodziliśmy sami do sklepu, do szkoły, ja nawet półtora kilometra, i to przez przejazd kolejowy. Nasze dzieci nie są przecież głupsze od nas.
Co do jedzenia na wyjazdach organizatorki się zgadzają: są cyrki – ktoś lubi tylko parówki, ktoś inny jest uzależniony od masła orzechowego, ale większość po jakimś czasie dostosowuje się do jadłospisu. – Zazwyczaj jedno konsekwentnie je do końca wyłącznie bułki, ale z tego powodu żadna krzywda mu się nie dzieje – konkluduje Węgrzyn. – Jedziemy na wycieczkę po zabawę, przygodę, integrację, a nie po to, żeby degustować jedzenie.
Rodzice jednak zachowują się tak, jakby ich pociechom groziła śmierć głodowa. Wypychają plecaki toną słodyczy, przegryzek i kanapek („Jak nie zjesz, to podzielisz się z kolegą”). – Pierwszego dnia pobytu zbieram te wszystkie kanapki, na które nikt nawet nie spojrzy, i wynoszę kozom, bo inaczej zgniłyby w plecakach – mówi Monika.
Luzować smycz
Nie wszyscy współcześni rodzice poddają się lękom. Są tacy, którzy nie mają z tym problemu. Jak oni to robią?
Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, przewodniczka miejska, a niegdyś wokalistka alternatywnego zespołu, przyznaje, że zaczęła swojej córce „luzować smycz” dość wcześnie, bo wyjeżdżała na koncerty i zostawiała ją pod opieką babci, a ta wypuszczała Ksenię do ogródka, po którym mała swobodnie hasała. Od ósmego roku życia wychodzi sama pobawić się na boisko, robi drobne zakupy w sklepie, a rano idzie do szkoły, która jest przy tej samej ulicy. – To się zbiegło z narodzinami synka, chciałam ułatwić sobie trochę życie – tłumaczy Katarzyna. – Zauważyłam też, że Ksenia miała dużą potrzebę spędzania czasu z rówieśnikami, i dlatego odpuściłam. Nie, nie boję się pedofilów. Czuję się bezpiecznie na swoim osiedlu, mimo że nie jest zamknięte. Ksenia wie, jak się zachować, gdyby obca osoba ją nagabywała, miała zresztą w szkole lekcję na ten temat. Zdarzyło się parę razy, że po zbiórce zuchowej zamiast wrócić do domu, poszła do koleżanki i od jej mamy dowiadywałam się, gdzie jest. Dlatego ustaliłyśmy pewne zasady i widzę, że ona je lubi, potrafi sobie zrobić kartkę, na której sama je wypisuje.
I tak Ksenia musiała nauczyć się, że telefon, który dała jej mama, to nie budka telefoniczna („Daj zadzwonić”, wołały dzieci), a kieszonkowe nie służy do tego, by fundować lody. W tym roku ośmioipółletnia dziewczynka wyjechała na kolonie zuchowe. – Jestem przekonana, że nie zawsze się dobrze umyje i będzie ubierała się niestosownie do pogody, ale w jej wieku moi rodzice też wypuścili mnie na pierwszy samodzielny wyjazd – ocenia mama Kseni.
Czy dzieci zachowują się wtedy jak „spuszczone ze smyczy”? – Nie zauważyłam – odpowiada Monika Węgrzyn. – W tym wieku to jeszcze słodziaki: „A widziała pani taki kamień? A po co, a dlaczego?”. Chłoną świat, rozwijają się. Przez cały dzień mają warsztaty, spotkania, podchody. Jak się kładą do łóżek, to są już „miękkie koteczki”.
Ciężko to przeżyłem, ale wróciłem!
Staramy się być troskliwi, uważni, roztaczamy nad dziećmi parasol ochronny, ale nieraz od tego parasola pada cień na całe dorosłe życie. Dziś, z perspektywy trzydziestoparolatki, Agnieszka Fiedorowicz ocenia, że jej mama, choć zapewne kierowały nią szczere intencje, zwyczajnie nie miała do niej zaufania. W dorosłym życiu ze zdumieniem odkryła, że wprawdzie nic jej się nie stało w dzieciństwie, ale tym „niedopilnowanym” też nie.
– One wracają z wyjazdu doroślejsze, dumne. Może nie wypuszczając ich, dalej podświadomie chcemy, żeby były malutkie, nie rosły? – mówi Monika Węgrzyn.
– Ostatnie dziecko rodziłam, mając 42 lata, i zdawałam już sobie sprawę z tego, że szybko zleci czas, kiedy jest słodziakiem-przytulakiem. Ale trzeba sobie też umieć dać po głowie: to nie jest twoja przytulanka, twoim obowiązkiem jest pomóc dziecku w kształtowaniu się jego samodzielności.
Dwunastoletni obecnie syn Moniki Julek po powrocie z pierwszych kolonii wpadł do pokoju trzyipółletniej siostry i oznajmił z dumą: „Ciężko to przeżyłem, ale wróciłem”.
Na dowód tego, że powinniśmy bardziej ufać dzieciom i wierzyć w to, że poradzą sobie wypuszczone spod klosza, Monika Węgrzyn przytacza historię, która wydarzyła się na jednym z organizowanych przez nią wyjazdów. Wśród trzecioklasistów, z którymi odwiedziła park rozrywki, był chłopiec znikomej postury. – Pozostali robili sobie z niego figle-migle i wciąż byli z tego powodu strofowani: „Proszę nie dokuczać Adasiowi!”. W parku puściliśmy ich samych, stawiając warunek, by korzystali tylko z tych atrakcji, które są dozwolone w ich wieku. Poszli na kolejkę, na którą wstęp był od 10 lat. Wszyscy zostali wpuszczeni oprócz Adasia – opowiada. – I proszę sobie wyobrazić, że oni zgodnie zawrócili spod tej kolejki do nas, żebyśmy potwierdziły wiek kolegi i żeby on mógł razem z nimi pojechać. Nie ma potrzeby za bardzo mieszać się w sprawy dzieci – podsumowuje Monika. – Warto dać im szansę.