Babcia nie wytrzymuje. Energicznym ruchem wsadza dziecko na sanki i rusza przed siebie. Maluch w bek, babcia ani się obejrzy. Mknie przed siebie niczym zaprzężony alaskan i wygląda na to, że jedyne, o czym teraz marzy, to by znaleźć się z wnusiem w domu i podać mu ciepłe kakałko.
Sobotnie, śnieżne, słoneczne przedpołudnie. Na nadwiślańskim wale w warszawskej Białołęce tłum dzieciarni z rodzicami. Jest sanna, jest więc zabawa. Zanim dojdę z kijami do Jabłonnej, czeka mnie slalom między rodzinami. Ale, nic to! Widok zimy i szalejących na śniegu dzieci rozmiękczy serce niejednej podstarzałej mamy.
Scena nr 1. Mijam babcię z dwu, może dwuipółletnim brzdącem.
– Ten patyk jest zamarznięty. Rzuć go natychmiast! – woła babcia do wnuczka (no, a jaki ma być, skoro -5 stopniu mrozu, myślę)
Szkrab puszcza patyk i oddala się od sanek, aby zrobić urocze klap na pupę prosto w świeży śnieg.
– Wsiadaj szybko z powrotem. Bo zmarzniesz! – woła znów bacia, ale dzieciak woli spróbować jak smakuje grudka lodu.
Babcia nie wytrzymuje. Energicznym ruchem wsadza dziecko na sanki i rusza przed siebie aż śnieżny pył unosi się spod jej białych kozaków. Maluch w bek, babcia w zaparte. Ani się nie obróci. Mknie przed siebie niczym zaprzężony alaskan i wygląda na to, że jedyne, o czym teraz marzy, to by znaleźć się z wnusiem w domu i podać mu ciepłe kakałko.
Scena nr 2. Młode małżeństwo i kilkuletnia dziewczynka. Mama ciągnie tatę na sankach, a mała się przygląda. Napięcie rośnie, bo mama – choć krucha jak gałązka – rozpędza się i tak sprytnie wywija linką, że spycha sanki z górki wprost w osrebrzone zarośla. Tata spada z sanek, mama turla się za nim, bo nie puściła linki, a ich córeczka kula się ze śmiechu. Jeśli za chwilę zaczną obrzucać się śnieżkami, wymięknę jak na filmie familijnym. Oddalam się więc szybko, rzucając rodzince serdeczny uśmiech.
Scena nr 3. Na górce stoi mama i tata. Nas dole, czteroletni Franio. Mały drze się w niebogłosy.
– Tata, tataaaa, zejdź!
Tata odkrzykuje:
– Dajesz radę, synku! Czekam! No, dalej!
Nieskomplikowany, acz donośny dialog trwa już dobre kilka minut. Ojciec cierpliwie czeka, a mama niecierpliwie obgryza paznokcie. Ma rękawiczki bez palców.
Jak ja ją rozumiem! Jak dobrze wiem, co dzieje się w sercu mamy, gdy słyszy zawodzące o pomoc dziecko. Na szczęście, wytrzymuje. Maluch, łykając smarki, gramoli się na górę. Wreszcie, tato bije mu brawo. Uf, ładne 🙂
No, dobrze, a czy w tym gąszczu dzieci są jakieś starsze, bez obstawy rodzicielskiej? Wiem, czasy takie, że dziecka nie wolno spuścić z oka na krok. Rozmarzam się więc nad własnym dzieciństwem, gdzie na kruchy lód i górkę w drugiej wsi, bo była duża i wyboista, szło się w towarzystwie rówieśniczej ferajny, a i moje dzieci chodziły pozjeżdżać same lub z tatą, gdyż wolałam w tym czasie poprzelewać się w opustoszałym na chwilę mieszkaniu z kawą i z gazetami.
Wreszcie dochodzę do dwóch chłopców, tak trzecia, czwarta podstawówki. Zjeżdżają na jabłuszkach.
Przed oczami zmrużonymi od słońca, staje mi zaczerwnieniona od mrozu twarz mojego synka i okutanej w granatowy kombinezon córeczki, którzy równo dziesięć lat temu, na tej właśnie górce, wyprawiali swoje zimowe hołubce.
Waham się przez chwilę, ale dziecko we mnie szamocze się jak uwięziony ptak. Wreszcie, nie wytrzymuje:
– Hej, dasz mi zjechać? – zagaduję młodszego.
– Nooo… – chłopiec obrzuca mnie zdziwionym wzrokiem, zerka nawet jakby dookoła, czy to nie jakiś żart, po czym:
– A umie pani?
– Żartujesz chyba. Pewnie! – odpowiadam z nieco przesadnym entuzjazmem i odkładam kije.
– To, proszę…- chłopiec podaje mi żółte jabłuszko pod pupę (takie samo miały moje dzieci)
– Popchnąć panią? – pyta rzeczowo, gdy udaje mi się przyjąć pozycję.
– Spoko, dam radę – mruczę i zjeżdżam, będąc przez ułamki sekund małą Asią mknącą – jak wówczas mi się wydawało: na łeb i na szyję – z wojnowieckiej górki!
Idzie mi tak dobrze, że wykonuję wyjątkowo długi ślizg. Podbija mnie nawet na niewielkim nasypie, który zrobiły starsze dzieci, żeby było więcej frajdy.
Uszczęśliwona wracam na górę.
– To teraz ja – oznajmia drugi z chłopców i uśmiecha się szeroko.
Wraca i oddaje mi sprzęt.
Po dziesięciu minutach przedniej zabawy, dziękuję chłopakom i zbieram swoje kije.
Na odchodne słyszę.
– Nie ma za co. Będzie pani fajną babcią!
O, do diaska! A dopiero co wyszło ze mnie dziecko…