Była kiedyś taka telenowela dokumentalna „Pierwszy krzyk”. Pokazywała typowe polskie rodziny oczekujące potomka. Kamera uczestniczyła przy przygotowaniach do porodu, a nawet przy samym wydarzeniu. Mieliśmy bohaterów, często zagubionych, w konflikcie ze sobą, na krawędzi rozstania. Były też krzepiące historie wspaniałych związków, którym do szczęścia brakowało tylko dziecka.
Było coś niesamowitego w śledzeniu całej akcji porodowej, jakby się tam naprawdę było. Teraz to nie takie rzeczy się w telewizji ogląda, są nie tylko „Nastolatki w ciąży”, ale i „Chcę mieć piękną twarz” o operacjach plastycznych i milion innych „Big Brotherów”. Ale niezależnie od wszystkiego sam widok porodu to dla mnie sto razy większa adrenalina niż sensacyjne wygibasy z amerykańskich filmów.
Ten moment graniczny, kiedy dziecko wychodzi na zewnątrz, te ostatnie stęki, te krzyki i – bach – ślizg z pulsującą pępowiną. Płacz, ulga, pierwsze spojrzenie w oczy pokrytego śluzem Onego. I zaczynasz się zastanawiać, chwileczkę, to w brzuchu wyhodowałam małego człowieka, ale jak to się robi? Czy to jakieś doświadczenia chemiczne, odlewnia bobasów made in China? Czy to naprawdę ja przyczyniłam się do ulepienia tych rąk, łysej główki, ciemnych oczu i bezzębnych ust?
To wszystko jest bardzo pocieszające, szczególnie dla wszelkiego rodzaju oferm życiowych i safanduł. Całe życie ktoś nam gadał nad głową, że nic nie potrafimy. Z matmy „niedostateczny”, z pracy zawodowej „poniżej oczekiwań”, z relacji międzyludzkich status „to skomplikowane”. Aż tu nagle takie cudo na porodówce! To ze mnie narody, to ze mnie życie, ze mnie pokolenia i cała przyszłość. Możecie mi naskoczyć, urodziłam.
Wśród tego całego zamieszania z ciążą, z nienarodzonym, trochę podrodzonym i zupełnie gotowym płodoczłowiekiem jest gdzieś pomijana kobietomatka. Wyciska się z niej dziecko, a potem zostawia samą i sobie teraz radź bez instrukcji obsługi i sobie teraz popłacz w kącie, tylko nie za głośno, bo nie będzie słychać płaczu dziecka.
Jednak to właśnie poród jako antropologia widowiska na krótką chwilę oddaje podmiotowość kobiecie. Ta chwila to właśnie dramatyczne dziesięć centymetrów rozwarcia szyjki. Kiedy już nie da się zahamować całej akcji, kiedy cel tuż-tuż, ale sił nie ma zupełnie.
To właśnie wtedy skiełczymy o znieczulenie. „Bo już, nie mogę”. To wtedy klniemy i drzemy się wniebogłosy. A partner i położna ze zrozumieniem kiwają głowami. No tak – ból, niech sobie, bidulka, ulży.
Krew, pot i łzy, a nad tym unosi się aura wzniosła jak na sacrum fest. Niezależnie od tego, czy rodzimy w sali wieloosobowej, pojedynczej z muzyką Bacha, czy na domowym łóżku, to na jakiś czas stajemy się bramą między ziemią a kosmicznym wirem. Skąd on nam przynosi człowieka? Nie wiem. Ale staje się to właśnie w momencie, w którym na jakiś czas opuszczamy swoją skórę i dryfujemy gdzieś na górze, jednocześnie starając się kontrolować sytuację. Miotamy się i walczymy z własnym ciałem, bo nasza tożsamość chce znowu władać na sto procent. Bitwa bólu z rozsądkiem. Przyj, przyj, już niedługo. Nie chcę przeć, chcę zostać w sobie i niczego na zewnątrz nie przekazywać. Chcę być sama ze swoim Ja niepoćwiartowanym, całościowym. Ale na to jest już za późno, pozostaje poczucie samej walki, że mimo wszystko próbowałyśmy. Według teorii mocy i wszystkich kręgów kobiet to właśnie wtedy energia buzuje i skwierczy najmocniej. Nie wiem, czy mnie specjalnie te wszystkie ezozachwyty przekonują, ale wiem, że siła porodu jest niezaprzeczalna.
W projekcie Dominiki Dzikowskiej „Ciepły, mokry aksamit” fotografka próbuje zmierzyć się z fenomenem porodu jako sytuacji granicznej. Prosi różne kobiety w ciąży, aby mogła uczestniczyć w ich porodzie. Fotografuje głównie twarze, ma też oddzielną serię sukienek porodowych, które pełne są plam krwi i właściwie wyglądają jak pokaz mody z kostnicy. Ale sukienki są wywrotowe, niosą tysiące treści i wszystkie te, które trzymają gdzieś na pawlaczu swoje koszule i kiecki porodowe, wiedzą, jakie treści oznaczone są strugami rdzawej cieczy.
W jednym z wywiadów Dominika powiedziała: „Poród był dla mnie przełomową chwilą. Czułam się zupełnie wolna i nieskrępowana. Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę zupełnie mnie nie obchodziło, jak ludzie zareagują na moje dość głośne zachowanie. Nie zastanawiałam się, czy dobrze mi idzie – wiedziałam to! Bolało, nie powiem, ale jednocześnie czułam, że dam sobie radę, bo jestem silna jak nigdy dotąd”.
Chciałabym znać receptę na to, aby taką siłę zostawić w sobie, zachomikować na gorsze czasy. Może mózg powinien stworzyć specjalny folder z przechowywaniem wspierających emocji? Jest ci źle, siły osłabione, to wysuwasz szufladkę i cieszysz się, że kiedyś byłaś mocniejsza. Nie wiem, może już takie coś istnieje, tylko gdzie to w głowie siedzi? Pewnie wleciało do spamu, do złych wspomnień ze szkoły albo bzdurnych tekstów piosenek pop.
I kiedy przypominam sobie poród syna to, zaraz, poczekajcie. Bo kiedy rodziłam, to… Sama nie wiem, chyba wam tego nie opiszę. Zostawię raczej w małej przegródce razem z pamiętnikami i kolekcją mleczaków. A wy już macie taką przegródkę w głowie?
—————————–
Sylwia Chutnik – Kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies, prezeska fundacji MaMa, członkini Porozumienia Kobiet 8 Marca, jako przewodniczka miejska po Warszawie oprowadza po autorskich trasach śladami wybitnych kobiet. Pisarka, laureatka Paszportu „Polityki” w 2008 r. za książkę „Kieszonkowy atlas kobiet” . Mama 8-letniego Bruna.