Jej ojciec był jej matką, a matka przyjaciółką, co w efekcie spłodziło aktorkę ukochaną przez fanów telewizyjnego „Klanu”czy bywalców Teatru Powszechnego. Paulina Holtz tęskni za tym, co dobre w PRL-u, i przenosi to co najlepsze z tych wartości na życie codzienne.
Naszą rozmowę zaczynamy zazwyczaj od pytania o to, co jako pierwsze zapisało się na twardy dysk naszego rozmówcy, czyli o pierwsze wspomnienie.
Wiecie, jak to jest ze wspomnieniami… Czasami sobie przyswajamy jakąś opowieść i potem już traktujemy ją jak zapamiętane przeżycie. Ale takim realnym, mocnym dla mnie doświadczeniem było, jak złapałyśmy, jadąc z mamą maluchem, gumę pod Szpitalem Praskim. Mogłam mieć ze trzy lata. Było chyba ciemno, zimno… Pamiętam to wysiadanie, łapanie kogoś, kto mógłby nam pomóc i wymienić koło. Przygoda!
Była w tym jakaś groza?
Nie, raczej takie pierwsze „dorosłe” doświadczenie, że uczestniczę w czymś, co wymaga odpowiedzialności. Nie wolno histeryzować, płakać, marudzić. Nie było wyjścia, trzeba było tam stać i czekać. Nie pamiętam finału tej historii, ale musiał być szczęśliwy.
To charakterystyczne, że mówisz o maluchu – to taki symbol PRL-u. Na jego przesilenie, stan wojenny, kryzys przypadło twoje wczesne dzieciństwo. Jak je wspominasz? Ciężkie czasy to były….
Ciężkie to były lata 50., 60., a w 80. to już coś można było kupić, wyjechać na Zachód. Moja mama jeździła do Stanów z Kabaretem pod Egidą, więc przywoziła mi paczki…
Ciężko, kryzys, ale była ta baba z mięsem, z jajami czy z pomidorami na Saskiej Kępie, o której ostatnio rozmawiałyśmy z mamą, że takich pomidorów jak od niej to już nigdy potem nie jadłyśmy. Miała swój ogród, w którym je hodowała, i myśmy z koszykiem przyjeżdżały i wybierałyśmy te długie pomarańczowe, żółte czy malinowe… Wtedy mało kto takiego pomidora na oczy widział!
Mam sentyment do tamtych czasów, a raczej do braku konsumpcjonizmu. Ubrania się szyło lub przerabiało w domu, swetry robiło na drutach, miało się tysiąc pomysłów, a nie tylko tysiąc sklepów. Ludzie się spotykali, rozmawiali ze sobą, spędzało się godziny na siedzeniu i gadaniu.
Pod naszym teatrem [Powszechnym – przyp. red.] ciągle brakuje miejsc parkingowych. Ostatnio ktoś skomentował: „Kiedyś było pusto na parkingu, a pełno w bufecie. Teraz odwrotnie”. Nikt nie zostaje po spektaklu, napić się nie można, wszyscy pędzą samochodami do domu albo do następnej roboty, byle szybciej. A kiedyś się siedziało, piło, gadało, fermentowało. Teraz się fermentuje na Facebooku z nie bardzo znanymi znajomymi.
W czasach naszego dzieciństwa po świecie grasowała teoria „zimnego chowu” doktora Spocka…
Oj, moja mama odrzuciła ją natychmiast! Podobno zaczęła czytać, ale nawet nie skończyła. To było coś, czego ona w ogóle nie czuła, nie kupiła. Miałam to szczęście, że doktor Spock nie zagościł w naszym domu.
Spock wyznaczał granice i był bardzo rygorystyczny w ich pilnowaniu, a tymczasem twoja mama z tego, co wiem, dawała ci wolność.
Mama wyznaczyła mi jasne granice, ale one były dosyć daleko od centrum. Czyli, inaczej mówiąc, miałam długą smycz. Musiałam mieć opanowaną kindersztubę, świadomość tego, co wolno, a czego nie, ale mimo wszystko miałam w tym dużo swobody.
Czyli mogłaś powiedzieć „dupa”, ale nie przy babci?
Przy babci chyba mogłam! Byle nie o kimś. Była kwestia proporcji i świadomości, co i kiedy wolno. Ja zresztą miałam specyficzny charakter. Dostrzegam to teraz, kiedy patrzę na moje córki. Młodsza, Marcysia, mimo że nikt nigdy nie zwracał uwagi na jej rzucanie się na ziemię, ryki i wymuszanie różnych zachowań, tak czy siak to robi. I na szczęście kiedyś będzie to robić u jakiegoś faceta, a nie u mnie w domu. Jestem przekonana, że jej ta wybuchowość nie minie, jedyne, co mogę zrobić, to nauczyć ją panowania nad emocjami. Taki już jej urok.
A ty jakim byłaś dzieckiem?
Supergrzeczna i poprawna w gościach, tak że wszyscy mojej mamie mówili: „Jaką pani ma wspaniale wychowaną córkę! Posprzątała, podziękowała, zapytała, czy może w czymś pomóc, ukłoniła się…”. A po powrocie do domu stawałam za zasłoną w dużym pokoju i tupiąc nogami, recytowałam: „Gówno! Dupa! Gówno! Dupa!”. Musiałam odreagować.
Chodziłam do prywatnego przedszkola na Saskiej Kępie prowadzonego w pięknym mieszkaniu w kamienicy przez przedwojenną nauczycielkę, panią Medalis. Dosyć długo tam chodziłam, łącznie z zerówką. W którymś momencie już byłam taką ciocią… Jak jakiś gamoń butów nie umiał wiązać, to ja to robiłam, odwieszałam, sprzątałam, wszystko wiedziałam. Byłam taką organizatorką, zresztą do mojej starszej córki mówią w przedszkolu „Pani przewodnicząca”, więc coś ze mnie musi mieć. Na do widzenia mówiłam grzecznie: „Do widzenia, pani Medalis!”. A jak tylko się drzwi zamykały za mną, szeptałam: „Głupia, stara baba…”. No i co zrobić z takim dzieckiem?
Doktor Jekyll i mister Hyde w dziecięcej skórze! Jaka okropna frustracja…
Musiałam odreagować grzeczność w przedszkolu… A swoją drogą pani Medalis była cudowną osobą, a jej przedszkole było naprawdę wyjątkowe! A ja byłam takim „starym malutkim” dzieckiem, które się sobą zajmowało, które się organizowało. Taki miałam charakter, ale też byłam niezwykle ciekawą świata jedynaczką, traktowaną jak partner.
To dosyć wyjątkowe podejście w tamtych latach. Dzieci bardzo często nie miały wiele do gadania..
Moim rodzicom „partnerstwo” przychodziło zupełnie naturalnie. Nie tak dawno, kiedy miałyśmy z mamą próby do spektaklu w Teatrze Polonia „Po co są matki”, wiele koleżanek bardzo się dziwiło: „Jak to, ty możesz pracować ze swoją mamą? To jakiś koszmar…”. Nagle się okazało, że 90 proc. moich znajomych ma problem z mamami. Wtedy się zorientowałam, że nasza relacja jest swoistym fenomenem. Oczywiście jak byłam dzieckiem, to mama musiała podejmować za mnie niektóre decyzje, ale tam, gdzie mogła, zostawiała mi wolną rękę. Moja wola była szanowana. Robię tak też z moimi dziewczynami… Na przykład ubranie – to one decydują, co chcą założyć.
A sprawa czapki zimą?
No wiesz, to zależy od pogody! (śmiech). Myślę, że moja mama robiła już wtedy to, co teraz jest powszechne wśród nowoczesnych rodziców: szanowała zdanie i decyzje dziecka. Jeśli chcesz dziecko do czegoś przekonać czy nakłonić, to mu tłumaczysz dlaczego. Mama nigdy nie próbowała być dla mnie nieomylnym autorytetem. Chociaż ostatnio była trochę zdziwiona, jak przepraszałam moją córkę, że się przeze mnie, przez moje gapiostwo spóźni do przedszkola. Myślę, że rodzice niechętnie dają sobie taką możliwość, żeby wobec dziecka przyznać się do niedoskonałości, słabości. A moja mama nie miała z tym problemu, zresztą tata też.
No właśnie, pomówmy o twoim ojcu, bo bardzo dużo wiemy już o mamie, o waszej relacji, ona jest zresztą bardzo widoczna w mediach, a o tacie mówisz jakby rzadziej.
Ostatnio tata kąpał moje dziewczyny, bo super się nimi zajmuje i potrafi sam z nimi zostać, czego moja mama się w ogóle nie podejmuje. I opowiadał im, że tak samo zajmował się mną, kąpał, przewijał, usypiał. A one zapytały zdziwione: „To byłeś jej mamą?” (śmiech). I jak moja mama to usłyszała, to przyznała: „Tak, był twoją mamą! Nie ma co się tego wypierać!”.
Ona zarabiała, a on był w domu znacznie częściej… Bo jako drugi reżyser często popołudnia czy wieczory miał wolne. A mama pracowała bardzo dużo: miała próby w teatrze, spektakle telewizji i jeszcze Kabaret pod Egidą. Więc jeśli chodzi o poznawanie świata, to przewodnikiem był tata.
Jakim był ojcem? Co razem robiliście?
Byłam dla niego księżniczką, absolutną księżniczką! „Nie chcesz iść do szkoły? Nie idź! Pójdziemy sobie posiedzieć do kawiarni”. Gdyby moja mama tego nie pilnowała, to ja bym w ogóle do szkoły mogła nie chodzić (śmiech)! Przesiadywaliśmy w kawiarniach Hotelu Europejskiego. Mój tata jest zbieraczem, kolekcjonuje druki, pieczęcie, różne stare rzeczy, i tam spotykał się z podobnymi pasjonatami, ale też filmowcami, bardzo ciekawym towarzystwem…
Ciągnęło cię do świata dorosłych?
O tak! Ja byłam takim dzieckiem, które można było zabrać wszędzie. Byłam grzeczna, nie marudziłam, nie ciągnęłam, zajmowałam się swoimi sprawami i chętnie uczestniczyłam w rozmowach dorosłych.
Nie masz wrażenia, że dzieci były jakieś grzeczniejsze w czasach naszego dzieciństwa?
Może byliśmy mniej szpikowani ogłupiającymi bodźcami? Ale prawdą jest też to, że dzieci bardzo różnią się od siebie charakterami. Na przykład moje córki są skrajnie niepodobne. Ci sami rodzice, te same geny, ten sam dom, te same książki, a one – dwa bieguny…
Kiedy moja przyjaciółka urodziła swojego drugiego syna, była zdumiona, jak bardzo jej dzieci się różnią! Pierwszy jest trudnym nadwrażliwcem, strasznym introwertykiem. A drugi „góral”, który najpierw wali, potem myśli, ma serce na dłoni, ciągle ją przytula, całuje… Skrajnie różne charaktery!
Właśnie ona mi kiedyś powiedziała: „Dopóki nie urodziłam Antka, to wydawało mi się, że popełniliśmy jakieś błędy wychowawcze…”.
A ty byłaś jednak tą grzeczną, nieabsorbującą, idealną córką…
O, grzeczna to nie byłam! Co to, to nie. Byłam, jak twierdzi moja mama, dzieckiem, z którym się można dogadać. Które nie robiło czegoś po złości, na przekór. Bo są i takie dzieci. Natomiast miałam swoje pomysły i swój upór. Na przykład – słynna rodzinna opowieść, jak kiedyś byłam z mamą w Łazienkach i nie chciałam z nich wyjść. A mama już musiała jechać do teatru. Prosiła, przekonywała, mówiła słynne zdanie: „No to na razie, papa”. A ja się obracałam i szłam w przeciwną stronę. Miałam trzy lata. Nawet się nie oglądałam! Więc w końcu musiała wziąć mnie za fraki, za rękę i przeciągnąć spektakularnie wyjącą przez cały park, aż ludzie jej zwracali uwagę. Tak robi moja Marcyśka. Ma swoje zdanie, swój pomysł i koniec. Krzyczy: „Nie zrobię tego i koniec kropka!”.
Czym się bawiła mała Paulinka? Opowiedz nam o swoich zabawkach.
Miałam kolekcję resoraków, które kupowałam sobie w Peweksie za bony. Uwielbiałam je! Pamiętam do dziś brązowego nissana. Do tej pory marzę, żeby mieć to auto! Piękny kanciasty nissan w kolorze brąz metalik! Drugą ulubioną zabawką były pluszaki, jeszcze mam gdzieś tygryska odziedziczonego po mojej mamie! Z przyszytym czerwoną włóczką ogonem, bo już mu odpadł ze starości pięć razy.
A zabawy?
Pamiętam, niestety, jedną okrutną. Miałam chomika i robiłam mu tunel z takiego specjalnego drewnianego trójkąta, który zrobił mój tata do prostowania moich krzywych nóżek. Jak już się wyprostowały, to wymyśliłam nowe zastosowanie, właśnie do tej zabawy z chomikiem. A potem jeszcze wsadzałam go na deskorolkę i przejeżdżał przez pokój. No, zgroza!
To są takie zabawy, które wymyśla sobie dziecko, kiedy jest samo w domu…
Tak, ja się dużo sama bawiłam, bo kiedy mówiłam mamie, że się nudzę, to ona odpowiadała: „Nudzą się ludzie nudni, coś sobie wymyśl!”.
Ale też spędzałam 90 proc. swojego wolnego czasu na podwórku. Jak wracałam ze szkoły, to szłam na podwórko. Jeździłam na deskorolce, na rowerze, na wrotkach, bawiłam się w policjantów i złodziei, ale najchętniej siedziałam na drzewach. Mieszkaliśmy w nowych blokach na warszawskim Targówku, pomiędzy nimi rosły jabłonie ze starych sadów. Więc zanim zbudowano plac zabaw, to były po prostu drzewa między budynkami i trzepak, nasze główne miejsce spotkań.
Zabaw z rodzicami za bardzo nie pamiętam i muszę powiedzieć, że ja też niespecjalnie lubię bawić się z moimi dziećmi… Otwarcie się do tego przyznaję. Robię to, bo rozumiem, że jest im to potrzebne, ale to nie jest dla mnie wyjątkowa frajda. Najchętniej wymyślam im zabawy związane z tym, co i tak muszę w domu zrobić: wywieszamy razem pranie, segregujemy je, gotujemy itd. Albo jakieś Lego, budowanie, gry planszowe.
Sama szyję im kostiumy na bale przebierańców. Przerabiam, doszywam, robię korony. Ostatnio zbudowałyśmy z dwóch pudełek tekturowych i krepiny statek piracki i to była zabawa na kilka godzin. Wolę je wciągać w takie działania, niż sadzać przed kolejną kreskówką.
Chciałabym pokazać moim dziewczynom, że ręce i głowa służą do tego, by stwarzać rzeczywistość, a nie tylko ją przyjmować, wsysać drogą kupna. Stawiam na slow food, na wszystko, co się wiąże z kreowaniem, a nie tylko odbieraniem świata.
Wróćmy jeszcze na moment do twojego dzieciństwa. Czy u was w domu spotykali się koledzy rodziców, aktorzy, było rozbudowane życie towarzyskie?
Nie. Aktorów poza teatrem nie pamiętam. Owszem, codziennie po szkole, wracając do domu, zahaczałam o teatr, żeby zjeść zupę, odrobić lekcje. Powszechny był dokładnie w połowie drogi pomiędzy moją szkołą na Saskiej Kępie a domem na Targówku.
A rodzice się przyjaźnili z małżeństwem z naszego bloku. Ewa i jej mąż mieli jedyny w całym budynku samochód. Wieźli mnie na pogotowie, jak sobie rozwaliłam głowę o kaloryfer. Potknęłam się, jak wieszałam pranie. O mały włos nie skończyłoby się tragicznie, milimetry od tętnicy.
On był architektem, ona pracowała w ambasadzie Francji. Był też fizyk jądrowy, inżynier, nauczyciele. Bo w tych blokach do piątego piętra kwaterowano prostych ludzi, a od 6 do 11 byli wykształceni. Co za koszmarny klasowy podział…
A ty kim chciałaś być, jak dorośniesz?
Weterynarzem chyba.
Nie aktorką?
Nieee. W ogóle nie traktowałam tego, co robiła moja mama, jako zawodu. Nie wiedziałam, że za to dostaje się pieniądze. W sklepie pani, owszem, pracuje, i w szkole nauczycielka… Ale w teatrze – nie.
To jak to się stało, że jednak poszłaś w ślady mamy?
Przez przypadek. Któregoś dnia, już po maturze, zadzwoniła do mnie mama, że mam natychmiast jechać na casting. Szukali młodej dziewczyny do serialu do roli aktywistki, ekolożki. Był cały tłum dziewczyn, a ja wpadłam zdyszana, na rowerze, bez makijażu, w podartych spodniach. I dostałam tę rolę. Wyszłam stamtąd z kontraktem na dwa lata. Byłam przerażona, jak sobie poradzę i że to tyle ma trwać. No ale mama, Joaśka, mnie uspakajała, że jak będę fatalna, to mnie zwyczajnie wykreślą. „Nie przejmuj się, coś z tobą zrobią, ale może warto spróbować”.
Rok później dostałam się do szkoły teatralnej. Trzeba być zdesperowanym, żeby przetrwać studia na tym wydziale. Tyle barier, tyle wstydu w sobie pokonać. Tak dać się przemiędlić, że to jest nie do zniesienia, jeśli się nie ma imperatywu. Ja nigdy nie marzyłam, żeby być aktorką, dopóki nie zaczęłam grać w „Klanie”. Wtedy się okazało, że kocham tę pracę.
Przedstaw swoje dzieci.
Tosia uwielbia czytać, to znaczy oglądać książeczki i słuchać bajek. Jak już miała siedem-osiem miesięcy i zaczęła siedzieć, to potrafiła przez pół godziny przeglądać książeczki, kartkować je. Nigdy nie zniszczyła żadnej. Jest poetką, mówi na przykład: „Patrz, mamo, jakie chmury lecą po niebie, chmury są chłopakami, a dziewczyny słoneczkiem”. Ona stwarza rzeczywistość. A Marcyśka to zupełna odwrotność. Bomba zegarowa, z nią nigdy nie wiesz. A z drugiej strony to pluszowy miś, uwielbia głaskać, całować. Przytula się mocno policzkiem do policzka i tak trwa. Marcepan jest zapatrzona w starszą siostrę, chce mieć dokładnie to samo co ona. Jest zodiakalnym Lwem sierpniowym i nienawidzi krytyki. Gdy ktoś jej daje reprymendę, dostaje histerii, zaczyna płakać i idzie się obrazić.
Chciałybyśmy się jeszcze czegoś dowiedzieć o twoim partnerze Michale. Jakim jest ojcem?
Bardzo czułym, kochającym. Ale jeśli mogę coś powiedzieć ogólnie o współczesnych ojcach, to to, histerycznie zależy im na posiadaniu autorytetu u dzieci. I w związku z tym często się go błyskawicznie pozbywają. Zamiast zwięzłej konkretnej uwagi wygłaszają monologi. A dzieci tracą zainteresowanie po trzech sekundach, ojcowie się irytują, matki nie mogą tego słuchać.
To prawda, dzieci nie cierpią tego kaznodziejstwa.
Ojcowie nie lubią być pouczani, ale nie umieją oszczędzić tego dzieciom. To też są reperkusje tego, jak się wychowywało chłopców w Polsce. Fatalnie! Moja mama usłyszała kiedyś od swojej mamy w dzieciństwie: „Zrobiłaś Adamowi (młodszemu bratu) kanapkę?”. Moja mama na to: „Co? Kanapkę? A on rączek nie ma?”.
Ona jednak była wychowana przez babcię, totalną feministkę. Ale w Polsce chłopcy na ogół nie muszą ścielić, sprzątać, robić posiłków. Nie muszą być porządni, grzeczni.
Cieszę się, że jestem mamą dziewczynek, bo syna bym chyba nieźle tresowała. Dostałby karę za wszystkich facetów, których spotkałam (śmiech).
Dużo się mówi o rodzicielstwie w naszych czasach baby boomu, internetu, poradników, wywiadów z gwiazdami o rodzicielstwie. Wiem, że uważasz, że w tym hałasie zanika intuicja rodzicielska. Niemniej jednak postanowiłaś dołączyć do tego chóru i napisałaś książkę o rodzicielstwie „Luśka na planecie Dziecko”. Skąd ta potrzeba?
„Luśka” to nie jest poradnik. Tak jest nazywana, bo ciężko znaleźć właściwe określenie. To jest zbiór rozmaitych, często skrajnych podejść do macierzyństwa, zbiór rozmów, który pokazuje, że każdy może wybrać swoją opcję. I niezależnie od tego, czy się będzie ekomamą, czy kobietą, która szybko wróciła do pracy i nie wyobraża sobie życia bez jednorazowych pieluch, można być szczęśliwym rodzicem. Wersji rodzicielstwa jest tak wiele, że trzeba uruchomić intuicję, wrócić do siebie, przemyśleć. Nie pchać się w pomysły, które nas unieszczęśliwiają. Mam nadzieję, i taki mam odzew od czytelników, że ta książka działa właśnie uspokajająco.
Czyli w rodzicielstwie, tak jak w modzie, trzeba stworzyć własny styl… A potrafisz opisać swój? Gdzie jest twój punkt na osi pomiędzy zimnym chowem a rodzicielstwem bliskości?
Mam nadzieję, że w złotym środku! Pamiętam, jak kiedyś nie wiedziałam, jakie życzenia złożyć koleżance na baby shower, długo się zastanawiałam, co jest dla mnie naprawdę ważne, co mam powiedzieć, dając ten koralik. I w końcu wymyśliłam: żebyś zawsze musiała swoje dziecko gonić, a nigdy popychać. A druga ważna rzecz, że dziecko nie jest częścią mnie. Kochamy bezwzględnie, oddamy życie, ale trzeba dziecko traktować jak odrębny byt. Nie musi lubić tego co my.
Odkąd urodziłaś „Luśkę”, mówi się i pisze o tobie inaczej. Mam wrażenie, że „Luśka” wykończyła Agnieszkę z „Klanu”, która cały czas czaiła się w twoim cieniu. Też to odczuwasz?
Tak, być może. Funkcjonuję dzięki tej książce w świadomości publicznej też jako mama, jestem zapraszana do różnych programów. Był etap „Luśki”, i to było mi wtedy potrzebne. Ale powoli i z tego wyrastam. Planeta Dziecko to już przeszłość. Myślę już o kolejnych wyzwaniach zawodowych, nowych projektach. Ja jestem ciągle w ruchu, ciągle nowe rzeczy mi przychodzą do głowy i popychają do przodu… Moja mama z pewnością musiała mnie gonić!
Paulina Holtz (ur. 23 lutego 1977 roku w Warszawie), aktorka teatralna i filmowa. Córka filmowca Witolda Holtza i aktorki Joanny Żółkowskiej, dzieciństwo spędziła w środowisku aktorskim. W wieku sześciu lat wzięła udział w przedstawieniu Teatru Telewizji „Małżeństwo Marii P.”. Jej pierwszym doświadczeniem scenicznym była rola Pazia w sztuce szekspirowskiej „Romeo i Julia” (1990) w reżyserii Andrzeja Wajdy na scenie stołecznego Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera. W 1997 roku wygrała casting do roli Agnieszki Lubicz w telenoweli „Klan”, która przyniosła jej ogromną popularność. Studiowała w warszawskiej Akademii Teatralnej. Po jej ukończeniu związała się na stałe z Teatrem Powszechnym. Autorka poradnika „Luśka na planecie Dziecko” opublikowanego w wydawnictwie Mamuka w 2010 roku.