Napiszę ten tekst z podwójnej perspektywy: jako byłej nauczycielki i jako reporterki.
Pierwsza historia, Ani, jest relacją jej mamy oraz zbiorem moich własnych obserwacji. Anię znam od dziecka.
Pozostałe historie są wzięte z życia szkoły, w której pracowałam przez kilka miesięcy w zastępstwie chorej nauczycielki.
Ania.
Ania ma obecnie 18 lat. Jest wzorową uczennicą liceum. Sportsmenka. Koszmar dręczenia przez rówieśniczki, dziewczynki z tej samej ulicy, ma, na szczęście, za sobą. Mama Ani twierdzi jednak, że tamte wydarzenia odcisnęły się piętnem. Ania jest bardzo zamknięta w sobie, z trudem nawiązuje nowe znajomości, choć te, które ma – ceni i potrafi o nie zadbać.
Dziewczyny wychowały się na jednej ulicy. Urodziły się w tym samym roku. Okres wczesnego dzieciństwa i przedszkola – sielanka. Mamy wspierały dzieci w organizowaniu wspólnych zabaw. Było wesoło na kinderbalach. Koszmar Ani rozpoczął się niewinnie – wraz z pójściem do pierwszej klasy. To, co przeszkadzało dawnym przyjaciółkom dotyczyło przede wszystkim jej „niedoborów materialnych”, mniej wyrafinowanych przyborów szkolnych i gadżetów, gorszego ubioru, również faktu zamieszkiwania w mniej okazałym domu i posiadania mniej przebojowych rodziców.
Po wytykaniu „gorszości” pod względem materialnym, przyszedł czas na dręczenie bardziej personalne. Koleżanki celowo przekręcały nazwisko Ani w taki sposób, aby móc z niej szydzić. Dziewczynki były też na tyle duże, by mieć pełniejszą świadomość swoich mocnych i słabych stron. „Słabości” Ani dało się odkryć od razu: nieśmiała, zahukana, kiepsko ubrana i jakby chowająca się do środka. Idealny obiekt do drwin i… na ofiarę.
– Wiesz, kiedy to się zaczęło, myślałam, że dzieciakom samo przejdzie – mówi Edyta, mama Ani. – Dzieci na podwórku mają swoje sprawki. Swoje wojny i pojednania. Wychodziłam z założenia, że to taka mała szkoła życia. Ania jest jedynaczką. Chciałam, aby nauczyła się egzystowania w grupie. Ponad to, córka mi się nie skarżyła. Od dziecka jest skryta, ale pogodna. Nie reagowałam więc.
Mijały kolejne lata podstawówki. Problem Ani nasilał się. Przepaść między dziewczynkami rosła. Wraz z wejściem w etap komórek i Internetu, pojawiały się szykany w wirtualnej rzeczywistości. Ania otrzymywała agresywne esemesy i mejle. Wszystkie, ze wstydu, kasowała. Bała się powiedzieć o swoim problemie komukolwiek. Dziewczynki potrafiły być całkiem miłe i Ania brała ich odruchy sympatii za dobrą monetę.
– Co jej robiły? – Edyta zastanawia się chwilę. – Wiesz, to jest takie nieuchwytne. To są pojedyncze słowa, zdania, na pozór niewinne szturchańce, parsknięcia śmiechem lub zamilknięcia na widok Ani, jakiś głupi esemes, plotka puszczona w obieg… W sumie drobiazgi, które trudno udowodnić. I jeszcze, że „ryją” komuś wrażliwość.
Ale tak właśnie często wygląda przemoc szkolna. Nie musi być spektakularna i najczęściej wcale taka nie jest. To raczej powolny proces w podkopywaniu czyjegoś poczucia godności. Dla Ani koleżanki z jednej ulicy były ważne, były jakimś odnośnikiem, ponieważ wychowały się razem. Kiedy odwróciły się od niej i zaczęły jej dokuczać, bardzo mocno to przeżywała. Większość spraw dusiła w sobie. Jej wrodzona skrytość usypiała czujność rodziców.
Kulminacją problemu Ani stał się pewien mejl, po którym dziewczyna zaczęła snuć myśli samobójcze. Edyta dostrzegła, że to nie przelewki. Doszło do głośnej interwencji w szkole. Wybuchła mała afera.
– Jak się skończyło? – Edyta uśmiecha się gorzko. – Psycholożka, która rozmawiała z córką zasugerowała jej, aby nie dawała się dziewczynom, a mnie – że mam córkę z problemami osobowościowymi. Że Ania ma syndrom ofiary i koleżanki to wykorzystują. Po prostu. No, ok. Rozumiem, że Ani przydałaby się terapia wzmacniająca utracone poczucie wartości, ale ja się pytam: A co z dręczycielkami? Czy poniosą jakieś konsekwencje? Czy szkoła wyciągnie wnioski?
Edyta twierdzi, że nie wyciągnęła. Między innymi dlatego, że dziewczynki były wzorowymi uczennicami i skądinąd sympatycznymi dziećmi, a ich rodzice mieli silną pozycję w miasteczku. Dlaczego więc dręczyły?
Mateusz.
Mateusz to mój były uczeń. Lekko opóźniony w rozwoju, ale radzący sobie z nauką. Bardzo spokojny. Tym „misia”. Uczęszczał do klasy integracyjnej. Miał wsparcie w bratu, który był w tej samej klasie.
I myślę, że gdyby nie ten brat, rówieśnicy pożarliby go żywcem.
Za co?
Nie. Wcale nie za to, że mniej sprawnie czytał tekst czy dużo wolniej liczył zadania. To nie miało znaczenia.
Pożarliby go za inność. Za miękkość jego spojrzenia i nieporadne gesty. Za kiepski refleks i śmieszną prostolinijność, która powodowała, że mówił wprost co myśli. Za uparte nieodwzajemnianie agresji. Za cierpliwe znoszenie szykan i bezczelne przychodzenie do szkoły dzień za dniem.
Za rzekome fory u nauczycieli i brata, który mógł wystąpić w jego obronie.
Za rodziców, którzy konsekwentnie dążyli do edukacji syna wbrew innym rodzicom, którzy uważali, że takich „cudaków” nie powinno być w szkole, co dzieci słyszały w domach…
Mateusz nie był jedynym szkolnym „cudakiem” dręczonym przez rówieśników, którego spotkałam w szkole. Czasami wystarczy naprawdę niewiele, aby nim zostać.
Nadwaga, gorszy ubiór, nieposiadanie gadżetów, brak wspierających rodziców, dorastanie w rozbitej rodzinie, nieporadność na wuefie czy rude włosy wystarczą, aby zostać obiektem drwin.
Zauważyłam jednak, że ta najbardziej bolesna i najbardziej wyrafinowana przemoc dziecka wobec dziecka jest też najbardziej zawoalowana.
Pojawia się w konsekwentnym i niezwykle świadomym procesie wyeliminowania kogoś z grupy, odrzucenia go, zdegradowania jego osoby i zniszczenia.
Brzmi niewiarygodnie? Popracujcie trochę w szkole.
Kiedyś podczas przerwy koledzy postanowili obrzucić Mateusza kulkami z papieru. Niby nic. „Misio” idzie przez korytarz, a oni rzucają. „Misio” siada przy ścianie, a oni rzucają… „Misio” spuszcza głowę, a papierowe kulki nadal lądują mu na twarzy. Siadam obok swojego ucznia na podłodze.
– No, panowie! Rzucajcie, proszę! – zachęcam. Jestem zdenerwowana. Purpurowa jak moja tunika. Chłopcy w „brech”, ale nie zdecydowali się rzucać w nauczycielkę.
Następnego dnia dostałam opieprz od dyrektorki.
– Joaśka, czy ty wiesz, że stając w ten sposób w obronie Mateusza zrobiłaś mu krzywdę?
– ?
– Chłopak wysłuchuje teraz wulgaryzmów w szatni pod waszym adresem….
– To co mogłam zrobić?
– ?
No właśnie… Co możemy zrobić? Jak pomóc dręczonemu dziecku i jak zapobiegać takim sytuacjom? Pisaliśmy już o tym w niedawnym materiale „Bądź kumplem, nie dokuczaj!”.
A jeśli macie swoje historie, swoje spostrzeżenia na ten temat, zachęcam do kontaktu. Piszcie do mnie na adres jweyna@valkea.com.
Przemoc w szkole to poważny i narastający problem. Tak naprawdę, to problem nas wszystkich, ponieważ za każdym zachowaniem dziecka kryję się dorosły. Wkrótce rozmowa ze specjalistą na ten właśnie temat.