Gdy miłość się kończy. Zostać czy odejść? Trzy matki, trzy sytuacje, trzy decyzje.
Marta i Jakub. Ona lat 30, on 45. Trójka dzieci: dwuletnia Jadzia, pięcioletnia Klara i siedmioletnia Matylda.
Scenariusz wakacji już znam – dwa miesiące w domku na Mazurach. Jakub jedzie tam w następny weekend:
„Trzeba włączyć wodę, zrobić płot, zerknąć w jakim stanie dach, coś chyba przecieka. Jedziesz? Dziewczynki
będą zachwycone”. Kiwam głową, choć myślę sobie, że wolałabym posiedzieć w mieście. Z nimi, a najlepiej sama.
W ciszy. Już nie pytam, dlaczego nie jedziemy do Włoch czy Hiszpanii. Nie chce mi się tłumaczyć, że dzieciakom
przydałoby się ciepłe morze, a nie wciąż to samo jezioro. Jakub i tak nigdzie się nie ruszy. A jak on nie, to my też nie, prawda? Kiedyś przyjaciółka spytała: „Dlaczego ty w ogóle z nim jesteś?”. Odpowiedziałam: „Wyobrażasz sobie,
że ogarnę dom sama? Pomożesz mi? Będę mogła liczyć na ciebie w środku nocy?”. Zamilkła.
Nikogo nie oszukuję. Lubię Jakuba. Ale już go nie kocham. I choć nie żyjemy jak para, wciąż jesteśmy rodziną.
Parą byliśmy do pewnego wtorku. Tamtego dnia zapisałam w kalendarzu małą literkę „k”. Taki mój koniec.
Żebym pamiętała.
Wróciłam wtedy ze spaceru z Kaprysem, naszym amstaffem. Jakub wyskoczył z pokoju: „Gdzie byłaś tak długo?!”
– „Na Hawajach”, burknęłam. Osłupiał, bo nie przywykł do takich odpowiedzi. Do mojego krzyku też nie.
A dość głośno wtedy krzyczałam. Opamiętałam się dopiero, gdy zobaczyłam dwie dziewczęce główki.
Córki patrzyły na mnie przez szczebelki w balustradzie schodów. Usypiałam je, tłumacząc, że po prostu trochę
się zdenerwowałam. Tamtej nocy duszkiem piłam wino, choć nie przepadam za alkoholem.
Wiedziałam tylko jedno – jestem osaczona. Bez koleżanek, przyjaciółek. Chcę mieć normalny dom, kolacje
ze znajomymi i śmiejącą się gromadką dzieci, nie tylko moich, ale też znajomych. Jakub nie lubi obcych dzieci,
dlatego właściwie nikogo nie zapraszamy.
„Odchodzę!” – powtarzałam już bardzo pijana. Nie uwierzył. Jego Marta by przecież nigdy nie odeszła, to jakiś żart.
Jego Marta, która uważnie go słucha. Nie uwierzył ani tamtej nocy, ani następnego dnia. Przez kolejny miesiąc udawał,
że wszystko jest normalnie. Nasze normalnie to oczywiście tak, jak on chce.
Parę obrazków z przeszłości. Obrazek pierwszy: jesteśmy na służbowym przyjęciu, gra toczy się o wysoką stawkę. Mam być miła, bo tu chodzi o jego awans. W pewnych kręgach wypada mieć rodzinę. A my, oczywiście, jesteśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Fajne, duże mieszkanie, ładne, mądre dzieci. Więc ja, na tym przyjęciu, oczywiście jestem urocza. „O, pani Marto, naprawdę pani robi wystawę i ma pani trzy córki, i jeszcze wykłady na uczelni? I daje pani radę?” – „Ależ oczywiście, daję radę, to proste…”.
Mam ochotę zwymiotować, ale co tam, przerabiałam takie sytuacje milion razy. Nie wspominam, że wyjście
na służbową kolację z mężem to jedyna szansa, żebym w ogóle gdzieś wyszła.
Dziś jest miły, wyjątkowo miły. Wieczorem mówi nawet, że chciałby się kochać. Tak, kiedyś było nam w łóżku dobrze.
Ale mi słabo na samą myśl, więc on w końcu pyta: „Dlaczego?”
No więc od początku tłumaczę, że ja już nie chcę,
że to koniec. Że mogę z Jadźką, Klarą i Matyldą iść choćby do domu samotnej matki, jeśli on nie chce się wyprowadzić
– ale z nim nie będę już na pewno.
Jego egoizm najbardziej obnażyło jego ojcostwo. Obrazek drugi. Jestem w zagrożonej ciąży z Matyldą.
Lekarz każe leżeć i nie wstawać nawet po herbatę. Zbliża się majowy weekend, Jakub wpada do domu i radośnie
oznajmia, że wyjeżdża na żagle. „Okey, przyjdzie do mnie Iwona”, mówię, „Iwona?”, krzywi się on: „Nie lubię jej.
Nie dasz rady sama?”.
Zniknął na pięć dni, przysłał kilka SMS-ów o tym, jak na żaglach jest wspaniale. Ani razu nie spytał, jak się czuję.
Nie opowiadam o tym nikomu, bo po co…
O innych rzeczach też, na przykład o tym, że spodziewam się drugiego dziecka. Tak bardzo się cieszył, że będzie miał
drugą córkę, a teraz proszę go, żeby choć raz wstał do Matyldy. „Kotek, nie mam siły”, mruczy i odwraca się plecami.
Że jak wylądowałam z Klarą w szpitalu, bo miała operację, nawet przy mnie nie siedział. Najpierw nosiłam siedmiomiesięczną Klarę po szpitalnym korytarzu, bo płakała z głodu. Potem siedziałam sama przy sali operacyjnej, potem czekałam aż się wybudzi, w końcu po północy zostawiłam ją na chwilę pod opieką innej mamy i pojechałam do domu po coś do przykrycia. Jakub spał w najlepsze.
„Widziałeś koc?”, szturcham go. Odwraca się na drugi bok: „Zwariowałaś? Po co mnie szarpiesz? Muszę spać, jutro poszukamy, rano mam spotkanie”.
Więc spędziłam noc na szpitalnej podłodze bez karimaty, bo mojemu mężowi nie chciało się ruszyć.
Następnego dnia przyjechał późnym popołudniem, na kilka minut. Nigdy nie lubił szpitali.
Kochałam Jakuba, podziwiałam. Zabawny, przeuroczy, w towarzystwie brylował. Nie zwracałam uwagi na sygnały ostrzegawcze, dorastałam bez ojca, pociągał mnie starszy, mądry facet. Gdy się poznaliśmy, ja studiowałam malarstwo, on już w swoim zawodzie miał mocną pozycję. Szybko razem zamieszkaliśmy, utrzymywał mnie. Nie miałam własnych pieniędzy. Zakupy były wspólne. I zawsze: „Nie bierz tego serka, tamten lepszy”. Albo: „Nie widzisz, że te śliwki są za dojrzałe? Kupmy zielone”. Dopóki nie zostałam matką, nie przeszkadzał mi jego autorytaryzm. Macierzyństwo dało mi siłę, chciałam być niezależna. Zmieniłam się.
Już raz myślałam, żeby od niego odejść, ale okazało się, że jestem w kolejnej ciąży. W zasadzie spełniły się nasze marzenia, ale on znów się nie sprawdził. Już nie mówię o setkach drobiazgów niezwiązanych z dziećmi.
Tamtej nocy, miesiąc po przełomowym wtorku, wyrzuciłam Jakubowi wszystko. Zaczęłam mówić swoim głosem.
„Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś?”, spytał. Gdy miłość umiera, nie chcesz już niczego tłumaczyć. Za dużo się stało.
Jakub oczywiście mówił mi o odpowiedzialności, o dziewczynkach, że chce dzielić z nami codzienność. Błagał, płakał,
klęczał. Że jesteśmy całym jego światem. „Co to za świat, dla którego nie jesteś w stanie niczego poświęcić?”, spytałam.
W końcu się poddał: „Pogodzę się z tym, że tracę cię jako żonę, ale bądźmy rodziną. Przecież się lubimy”.
Byłam bezwzględna. Proszę bardzo. Wyciągnęłam zeszyt, kartkę podzieliłam na dwie części. Zapisałam: „Marta obowiązki. Jakub obowiązki”. On zakupy, ja sprzątanie. Ja lekcje z dziećmi, on zawożenie i odbieranie. Ja: usypianie Jadźki. On: wieczorne czytanie. Do tego warunki: mogę wychodzić, spotykać się z przyjaciółkami, mam prawo do godziny samotności dziennie. Dla jednych oczywistość, dla mnie nowość.
Koleżanka dziwi się: „I co, tak nagle ciach i was nie ma?”. Tłumaczę, że nie ma żadnego ciach. Nasze najmłodsze dziecko ma rok, a my jesteśmy razem od ponad dziesięciu lat. Moje uczucie wypalało się miesiącami. Jest sumą nieprzespanych nocy, szpitalnej samotności i samotności w macierzyństwie. Mojego uwiązania, obowiązków na głowie. Dziś mamy najzdrowszy układ, od kiedy razem jesteśmy. On szanuje moje zdanie, przestał osaczać, z dwustu SMS-ów dziennie zostało pięć, głównie o tym, gdzie odebrać dziewczynki.
Nasze poranki? Jadźka rozwala po całej kuchni klocki, Matylda twierdzi, że nie zje ani odrobiny kaszy, Klara wylewa na siostrę sok.
Czuję, że oszaleję. Wchodzi Jakub, dyscyplinuje dziewczyny. Wystarczy jego groźne spojrzenie, a jest ciut ciszej.
Nie muszę jak kiedyś szamotać się, by zdążyć wszystkich porozwozić. Jakub odwozi Matyldę do szkoły, Klarę do przedszkola.
Ja koło dziesiątej odprowadzam Jadzię do żłobka. Popołudniami znów jest potrzebna ekwilibrystyka.
Matylda na taniec i angielski, powrót po Klarę i szybko na basen, bo mała kocha pływać.
Po drodze trzeba odebrać jeszcze dwulatkę ze żłobka.
Jak mogłaby to ogarnąć jedna osoba? Sytuacja sprzed tygodnia: wyjście do lekarza. Jadźka dostaje 40 stopni gorączki, wymiotuje. Pakuję ją do samochodu i jadę na ostry dyżur. Mam z kim zostawić dziewczynki. Co bym zrobiła, gdyby nie było Jakuba? Już kiedyś byłam z nimi u lekarza sama. Dziękuję, więcej nie chcę.
Wiele nas z Jakubem łączy: oboje interesujemy się sztuką, godzinami potrafimy rozmawiać o wyższości impresjonizmu nad ekspresjonizmem. Mamy podobne poglądy polityczne i pomysł na wychowanie dzieci. Rozwijamy ich pasje, namawiamy do nauki. Śmieszne, ale Jakub staje się dobrym ojcem. Na razie w tym układzie nic mnie nie niepokoi. Dziewczynki nie zadają żadnych pytań. Ja nie wstydzę się powiedzieć: tak, jestem z kimś dla dobra dzieci, dla wygody. Nie sprawdzam jego telefonu, nie zastanawiam się, gdzie jest, z kim wychodzi na służbową kolację. Kiedyś z jego torby wypadły kobiece okularki do pływania. Wsadziłam je z powrotem, o nic nie pytałam.
Wciąż mu ustępuję. Kanapki smaruję nożem do masła, bo on nienawidzi, gdy robię to innym. Smażę tylko na oleju. Odpuszczam. I w tym, i wielu innych rzeczach. Bliskość? Kumpelska. Dopiero ostatnio mnie coś tknęło. Matylda wpadła do domu po zajęciach z tańca i zaaferowana mówi: „Mamo, mamo, to było obrzydliwe! – „Co było obrzydliwe?” – „Żona pana Staszka go pocałowała! Powiedz, że to wstrętne i złe, powiedz! Dorośli się przecież nie całują. Dorośli całują tylko dzieci…”.