Żadna inna dziewczynka w historii dziecięcej literatury nie zmieniała tyle razy swojego kształtu i rozmiaru co siedmioletnia Alicja. Mało który pisarz, mimo ogromnej sławy, okryty był taką hańbą, jak twórca jej przygód. Związek wielkiego pisarza, małej dziewczynki i zakamuflowanej opowieści o nieubłaganym dojrzewaniu. Czyli jak powstała Alicja z krainy czarów…
W lecie 1862 roku odbyła się wycieczka łodzią po Tamizie. Wzięli w niej udział wielebny Charles Lutwidge Dodgson, wielebny Robinson Duckworth oraz trzy małe dziewczynki, siostry Liddell: Lorina (lat 13), Alicja (lat 10) i Edith (lat 8). Podróż zaczęła się niedaleko Oksfordu i zakończyła w wiosce pięć mil dalej. W czasie leniwej wycieczki Charles Lutwidge Dodgson, diakon Kościoła anglikańskiego, ale też matematyk, autor wielu szacownych dzieł logicznych i matematycznych, poeta i fotograf, zabawiał towarzyszy podróży opowieścią o dziewczynce, która wpadła w głąb króliczej nory.
Dziewczynkom opowieść spodobała się do tego stopnia, że namówiły matkę, by przekonała wielebnego Dodgsona do jej spisania. Cztery lata później ukazała się drukiem „Alicja w krainie czarów” autorstwa niejakiego Lewisa Carrolla. Wielebny Dodgson do końca życia dzielił swoją twórczość na poważną (matematyczne opracowania) i niepoważną (książki dla dziewczynek), a listy zaadresowane na nazwisko Lewis Carroll przychodzące na jego uniwersytecki adres odsyłał nadawcom bez otwierania.
„Alicja w krainie czarów” według polskiego tłumacza Macieja Słomczyńskiego to „jedyny wypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden tekst zawiera dwie zupełnie różne książki – jedną dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych”. Błyskawicznie stała się bestsellerem, czytali ją i młody Oscar Wilde, i królowa Wiktoria. Jednak sam Carroll popadł w melancholię. Alicja, środkowa z sióstr Liddell, odpływa w dal. Najpierw jej matka zakazuje pisarzowi kontaktów z córkami, lecz przede wszystkim dziewczynka dorasta.
Następny tom z serii przygód Alicji, napisana kilka lat później „Alicja po drugiej stronie lustra”, nie ma już tej energii i tego poczucia humoru, jest za to przepełniony melancholią i smutkiem. To epitafium po dziecku, którego już nie ma.
Lewis Carroll vel Charles Lutwidge Dodgson był bowiem jednym z tych wiktoriańskich dżentelmenów, którzy nad towarzystwo dorosłych przedkładali kompanię małych dziewczynek. Pikanterii jego znajomościom dodawał fakt, że Carroll się jąkał, miał sztywną nogę, nie był specjalnie towarzyski, był po prostu dziwakiem i odludkiem.
Żeby ukrócić niezdrowe spekulacje, od razu napiszę, że nigdy nie znaleziono twardych dowodów na pedofilię autora „Alicji”, ale nawet jego współcześni uważali go za ekscentryka. Nie wiedzieli, jak interpretować zapał wielebnego w organizowaniu bali dla „swoich drogich przyjaciółek”, którymi były dziewczynki w wieku od 6 do 13 lat.
Gdy w „Alicji po drugiej stronie lustra”, dziewczynka mówi, że ma dokładnie siedem lat i sześć miesięcy, Humpty Dumpty cierpko komentuje: „Bardzo niewygodny wiek. Gdybyś poprosiła mnie o radę, powiedziałbym ci, że należy poprzestać na siedmiu… ale teraz jest już za późno”.
Co ciekawe, jak tylko drogie przyjaciółki zaczynały dojrzewać, tracił nimi zainteresowanie. Jeszcze bardziej dwuznaczne były sesje fotograficzne, na które rodzice dziewczynek mieli zakaz wstępu. Dodgson działał bowiem też jako fotograf, a odbitki przedstawiające małe dziewczynki stanowią jakieś 60 proc. całego archiwum pisarza, reszta to pejzaże, portrety kobiet i martwe natury przedstawiające szkielety, lalki i psy.
Niezależnie od preferencji wielebnego Dodgsona, do których jeszcze powrócę, „Alicja w krainie czarów” jest majstersztykiem. Powszechnie uznana jest też za bazową opowieść o dojrzewaniu, szukaniu swojej tożsamości w „krainie szaleńców” (czyli świecie dorosłych) i negocjacjach z ciałem, które non stop się zmienia: rośnie, maleje, zmienia proporcje, a wszyscy ciągle mylą się i biorą jego właścicielkę za kogoś innego (księżna uważa, że jest nową opiekunką dziecka, Biały Królik sądzi, że to służąca). „Kim jestem?”, „Kim jesteś?” – to jedne z najczęściej zadawanych pytań.
Alicja szuka na nie odpowiedzi u Myszy, Kota z Cheshire, Pana Gąsienicy, Szalonego Kapelusznika i Marcowego Zająca. Ale nic z tego, wszyscy zadają jej kolejne pytania – aż dziewczynka konfuduje się jeszcze bardziej.
Jest to jedna z najładniejszych metafor zagubienia towarzyszącego okresowi dojrzewania, gdy z chaosem w głowie i ciele współgra zagubienie w dziwnym świecie. Po gwałtownym upadku w głąb króliczej nory, większość perypetii Alicji dotyczy niemożności dostania się tam, gdzie chce się znaleźć. Najpierw nie może wejść przez drzwiczki do wspaniałego ogrodu, bo ciągle jest albo za mała, albo za duża, potem, u królika, rośnie tak bardzo, że wypełnia cały dom. Gdy trafia w końcu do „grzyba, z którego jednej strony się rośnie, a z drugiej maleje”, najpierw zmniejsza się tak, że uderza brodą o własne stopy, potem jej szyja rośnie, aż głowa Alicji dryfuje ponad koronami drzew.
I znów przerażony Gołąb bierze ją za węża, a Alicja nie może przekonać go, że „tak naprawdę” jest małą dziewczynką. Gdy przez chwilę udaje jej się utrzymać wzrost na poziomie innych stworzeń zamieszkujących Krainę Czarów, nie trwa to długo.
Jak na złość zaczyna rosnąć na sali sądowej – gdzie właśnie toczy się bezsensowny proces o skradzione ciastka. Niestabilność cielesna dotyczy zresztą nie tylko Alicji, Kot z Cheshire pojawia się jako sama głowa z uśmiechem albo uśmiech bez głowy, a dziecko księżnej zmienia się w prosiaka.
„Alicję w krainie czarów” odczytuje się jako metaforę dojrzewania, ale panna Liddell, gdy zainspirowała Dodgsona, miała zaledwie siedem lat, dopiero pozbywała się pierwszych mlecznych zębów. Czy była fantazją pisarza marzącego o tym, by miała już 13 lat i stała się lolitką? Spekulacji na ten temat było sporo, a wielebnemu przyczepiono nieprzyjemną łatkę „pedofila w szafie”.
Bardzo mało informacji i materiałów źródłowych było dostępnych w czasie, gdy pisano pierwsze biografie pisarza. Cześć jego pamiętników zaginęła i to, pechowo, z tych lat, gdy Dodgson przyjaźnił się z Liddellami. Sędziwa Alicja Liddell nie chciała z kolei upubliczniać ich korespondencji.
Argumentem koronnym okazał się artykuł z 1932 roku niejakiego Tony’ego Goldschmidta, wówczas studenta i fana odnoszącej wtedy sukcesy psychoanalizy, ukazujący pisarza jako zboczeńca, odludka i jednostkę nieradzącą sobie ani w społeczeństwie, ani ze społecznymi normami.
Goldschmidt odczytał powieść jako zaszyfrowany przekaz wypływający prosto z chorej i pokręconej podświadomości Dodgsona. Przygody dziewczynki były znakami i symbolami popędów i stłumień, których znaczenie na jaw wydobyć mogła interpretacja freudowska. Upadek w głąb króliczej nory był dla badacza symbolem stosunku, a drzwi w przedsionku, do którego dociera Alicja, to nic innego jak żeńskie genitalia.
Wybierając drzwi małe, a nie duże, Alicja (a właściwie Dodgson w przebraniu Alicji) demaskuje się, że woli kopulować z dziewczynką, a nie z kobietą. A symbolika problemu dopasowania kluczyka do drzwi – to za duży, to za mały – jest oczywista. Cały artykuł Goldschmidta wydaje się bardziej parodią psychoanalizy niż psychoanalizą, a sam Goldschmidt mitygował się, że jego analiza „Alicji w krainie czarów” była tylko sztubackim żartem. Niemniej jednak dla następnego pokolenia badaczy Carroll naznaczony był już stygmatem „stłumionego pedofila”.
A odnalezienie wśród kolekcji jego zdjęć dziecięcych aktów było gwoździem do trumny.
Gdy po śmierci sędziwej Alicji wydano zbiór korespondencji między nią a Carrollem, na rehabilitację reputacji pisarza było już za późno.
W międzyczasie okazało się, że zaginione pamiętniki Dodgsona wcale nie były zaginione, lecz spalone na prośbę matki Alicji. A w jednej z londyńskich bibliotek odnalazł się apokryf mówiący o tym, że 31-letni diakon oświadczył się 11-letniej Alicji i został odrzucony. Wkrótce potem rodzina Liddellów zerwała z Dodgsonem stosunki towarzyskie.
„Sprawa Carrolla” tonie w odmętach niedopowiedzeń i niejasności, złośliwi mogliby powiedzieć, że owija ją zmowa milczenia, mieszczański spisek mający na celu uchować reputację panny i wziętego, bądź co bądź, pisarza.
Pamiętać jednak trzeba, że nasza perspektywa też nie jest zupełnie niewinna. Kiedy opisujemy wiktoriańskie bajki i powieści, z zasady podchodzimy do nich nieufnie i filtrujemy je przez psychoanalityczną optykę widzącą w poezji psychopatologię, ekscentryzm definiującą jako nerwicę natręctw, a niewinność jako histeryczne stłumienie.
Najbardziej kuriozalna interpretacja „Alicji” wyszła od Williama Empsona, który w kałuży łez wylanych przez wielką Alicję, w której następnie mała Alicja pływa z Myszą, widział wody płodowe, a w dziewczynce upadającej w głąb nory – płód, który musi narodzić się jako dziecko, a potem kobieta, która osiągnie pełnię, dopiero jak zostanie matką.
Inny analityk, Paul Schilder, obstawał, że postać Alicji była substytutem penisa Dodgsona, a Paul Skinner widział w powieści nienawiść diakona do dorosłych kobiet i dodawał: „Jego życie wyraźnie pokazuje, sam nie akceptował siebie jako dorosłego mężczyzny, tylko pragnął zmienić się w małą, żądną przygód dziewczynkę”.
Obecnie freudowska gorączka opadła i większość z tych psychoanalitycznych tez przyjmujemy raczej z uśmiechem jako znak czasu, dziedzictwo XX wieku, w którym wiktoriańska naiwność i słodycz oceniona została jednoznacznie jako hipokryzja, stłumienie i skrzywiona seksualność.
Zamknięci w pancerzu oświecenia i materializmu badacze czuli się zmuszeni doszukiwać się psychologicznych podtekstów ukrytych za literacką fikcją. Po takich lekturach czasem robi się smutno, jak w dniu, kiedy dowiadujemy się, że Mikołaj nie istnieje.
Na pocieszenie można jedynie stwierdzić, że „prześwietlenie” Lewisa Carrolla dotyczy tylko jednej z dwóch „zawartych w Alicji” książek, tej dla bardzo dorosłych. Ta dla dzieci pozostaje niewinna, absurdalnie śmieszna i zadziwiająca – tak jak jej czytelnicy.