Wulkan! To słowo zawsze budziło w nas fascynację. Po zobaczeniu kilku z nich miłością do dymiących stożków zaraziły się też nasze dzieci. Teraz właśnie nadeszła odpowiednia chwila, żeby pojechać tam, gdzie są wulkany. Moment był idealny. Zima, za oknem ponuro, krótkie dni i niekończące się tygodnie oczekiwania na wiosnę. To był najlepszy czas aby z dzieciakami obudzić wulkan.
Wiadomość, że polecimy do Indonezji największym pasażerskim samolotem świata, wywołała w Wiktorze i Marcelu podekscytowanie. Kornel jeszcze nie przeczuwał, że pierwsze samodzielne kroki będzie stawiał na drugiej półkuli. Tak się zaczęła nasza przygoda…
Byliśmy już w Indonezji od ponad tygodnia, kiedy wreszcie dotarliśmy do jednego z głównych punktów programu – w okolice wulkanu Bromo na Jawie.
Jawa jest jednym z najgęściej zaludnionych miejsc świata. Ludzie są niemal wszędzie, miasta w zasadzie się nie kończą, tylko płynnie przechodzą jedno w drugie. Ulicami suną potoki samochodów, autobusów, a przede wszystkim motorów, które są najpopularniejszymi środkami transportu w tej części świata.
W tym ludzkim mrowisku prawdziwymi ostojami spokoju i przyrody są właśnie wulkany. Część z nich jest nadal aktywna, część już dawno wygasła. Monumentalne stożki ze szczytami zanurzonymi w chmurach górują nad wyspą, budząc zachwyt i respekt.
Bromo jest niewielkim stożkiem usytuowanym w ogromnej kalderze dawnego wulkanu. Mimo że wysokość jego zboczy nie przekracza 150 metrów, jego szczyt, jak i cała okolica, znajdują się na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. I chociaż jest całkiem blisko równika, panujący tu klimat w niczym nie przypomina tropików. Temperatura w nocy potrafi spaść do kilku stopni powyżej zera.
O 3 nad ranem obudziło nas stukanie do drzwi. Pokój tonął w ciemnościach, a światło – jak na złość – nie dawało się zapalić. Na szczęście mieliśmy latarki. Ubraliśmy się więc szybko i po kilku minutach byliśmy gotowi ruszać na podbój wulkanu.
Na zewnątrz stało kilka jeepów, jednym z nich mieliśmy pojechać w góry. Chłopcy podekscytowani wybiegli z budynku, przeciskając się w drzwiach, żeby jak najprędzej znaleźć się na zewnątrz. Wybiegli i… zamarli w bezruchu, czując w płucach chłód, o którego istnieniu zdążyli już zapomnieć.
Kornel, najmłodszy z braci, który z powodu wczesnej pory i panujących ciemności był wyraźnie zdezorientowany, rozglądał się uważnie, nie chcąc zejść mi z rąk. Największe zainteresowanie budzili w nim ludzie, którzy szybko otoczyli nas ciasnym kółkiem.
Do typowych Jawajczyków – kobiet w muzułmańskich chustach i ciemnych, uśmiechniętych mężczyzn – zdążył się już
przyzwyczaić, ale twarze, które teraz widział wokół siebie, były inne. Ostre rysy, wyprofilowane przez słońce i wiatr, kolorowe stroje i szczera radość życia w oczach. Bo żyjąca tu społeczność, w odróżnieniu od większości mieszkańców Jawy, to nie muzułmanie, tylko hinduiści. A to bardzo ściśle przekłada się na podejście do świata.
Któryś z mężczyzn podszedł bliżej, powiedział coś, używając zbitki indonezyjsko-angielskich słów, i zabrał mi dziecko. Spodziewałam się reakcji zdecydowanej – głośno wypowiedzianego słowa „NIE” i rąk wyciągniętych w moją stronę, ale nic takiego się nie stało. Kornel uśmiechnął się w odpowiedzi na przyjazną minę nowego „wujka” i zaczął macać go po twarzy, jakby sprawdzając, czy jest prawdziwy.
Po integracji z miejscowymi zapakowaliśmy się do jeepa i powoli ruszyliśmy wąską drogą, prowadzącą stromo pod górę. Wiktor i Marcel byli szczęśliwi. Dla nich była to wielka przygoda – pobudka w środku nocy, ciemności i jazda terenowym samochodem po górach, w nieznane.
Nas jednak martwił jeden szczegół – pogoda. Poprzedniego dnia było piękne słońce, wieczorem oglądaliśmy nieprawdopodobnie rozgwieżdżone niebo, tłumacząc chłopcom, że tu, na południowej półkuli, nie widać Gwiazdy Polarnej.
Niestety, w nocy zaczęło padać, a teraz jechaliśmy w deszczu, wpadając co chwila w gęste białe chmury. Było
to niepokojące z dwóch powodów – po pierwsze, mieliśmy podziwiać wschód słońca, na co w tej sytuacji zupełnie przestaliśmy liczyć, po drugie, istniało ryzyko, że nic, ale to zupełnie nic nie uda nam się zobaczyć.
Po godzinnej jeździe opuściliśmy nasz pojazd, zapakowaliśmy najmniejsze z dzieci do nosidła i w świetle latarek wyruszyliśmy pieszo pod górę. Marsz był dla chłopaków wielką atrakcją. Każdy miał własną czołówkę i musiał uważać na śliskie kamienie i błoto.
Wschodu słońca nie zobaczyliśmy, widoczność ograniczała się do kilkunastu metrów. Na szczycie zastaliśmy sytuację iście groteskową – garstka ludzi robiła sobie zdjęcia na tle białej mgły. Kiedy wreszcie świat zmienił kolor z czarnego na biały, ruszyliśmy w dół w kierunku wielkiej kaldery.
Deszcz przestał padać, ale już czekało na nas kolejne wyzwanie. Na płaskiej ogromnej równinie kaldery wiał bardzo silny, porywisty wiatr pędzący drobinki popiołów wulkanicznych, które oblepiały ubrania, wpadały do oczu i ust. Wszystko to w przelewającej się w zawrotnym tempie mgle czy może raczej chmurze. Szkoły przetrwania ciąg dalszy. Podmuchy były momentami tak silne, że trudno było iść, a chłopcy niemal unosili się nad ziemią.
Walka z wiatrem okazała się jednak niezłą zabawą. Kto się okaże silniejszy? Kto zwycięży? Walczyliśmy dzielnie, ale ostatecznie wygrał wiatr. Spotkana po drodze para młodych Polaków ostrzegła nas, że krawędź krateru jest wąska, a tam wiatr przewraca nawet dorosłych. Z dziećmi mogłoby to być niebezpieczne. Na szczyt Bromo zdecydowaliśmy się nie wchodzić.
Dochodziła godzina 10, a my byliśmy bez śniadania. Na szczęście mieliśmy ze sobą batony zbożowe, które zawsze doskonale sprawdzają się w takiej sytuacji. Nie było warunków na jakikolwiek postój, więc jedliśmy, idąc. Teraz wiatr mieliśmy z tyłu, więc przestał być tak dokuczliwy. Zamiast tego dodawał nam prędkości i ułatwiał marsz.
Jedynym, który na batona wyraźnie nie miał ochoty, był Kornel. Wyjęty na chwilę z nosidełka przytulił się do mnie i zaczął wymownie wkładać ręce pod mój polar. Pojawił się problem: jak nakarmić piersią dziecko w tych warunkach? Rozwiązanie mogło być tylko jedno: w czasie marszu. Ruszyliśmy zatem dalej z przyssanym do mnie najszczęśliwszym na świecie maluchem.
Wróciliśmy około południa. Nasze lokum wyglądało jak typowe górskie schronisko. Wiktor i Marcel, chociaż zmęczeni, byli zachwyceni poranną eskapadą i wyzwaniami, którym musieli sprostać. My, prawdę mówiąc, byliśmy mocno zawiedzeni. W końcu przyjechaliśmy tu z drugiej półkuli głównie dla wulkanów i oszałamiających widoków, których na razie nie udało się zobaczyć.
Po zasłużonym odpoczynku pomyśleliśmy o obiedzie. Lokalna kuchnia bardzo różni się od tej typowo indonezyjskiej. Wynika to z odmiennego klimatu, a co za tym idzie, innych uprawianych roślin. W tych okolicach rolnicy uprawiają… ziemniaki. Potraw z ziemniakami jest tu bardzo wiele. My wybraliśmy miejscowy specjał – zupę przypominającą rosół, z ziemniakami, bananami, pomidorami, chili i… cukrem.
Chłopaki są niejadkami i zazwyczaj ciężko jest znaleźć potrawę, którą zgodzą się zjeść – tym razem wyjątkowo problemu nie było. Marcel zdecydował się na coś przypominającego kotleta z kurczaka i do tego, niestety, wszechobecne frytki. Wiktor zjadł tutejszą wersję placków ziemniaczanych. Kornel zadowolił się przywiezioną z polski zupką dla niemowląt, doprawioną miejscowymi przyprawami.
Po długiej dyskusji postanowiliśmy zaryzykować kolejną nieprzespaną noc i zostać jeszcze jedną dobę, choć zwykle ludzie odwiedzający to miejsce wyjeżdżają jeszcze tego samego dnia.
Jako że pora była wczesna, a pogoda jakby się poprawiała, wyruszyliśmy na spacer po okolicy. Szybko dołączył do nas siedmioletni może chłopiec. Z promiennym uśmiechem na ustach i łamaną angielszczyzną próbował nam wytłumaczyć, że musimy koniecznie gdzieś z nim pójść.
Ruszyliśmy więc za nim wąską ścieżką, wijącą się między polami kapusty, ziemniaków i cebuli. Po kilku zakrętach i górkach doszliśmy w końcu do tajemniczego miejsca, które, zdaniem chłopca, miało stanowić największą lokalną atrakcję.
Okazało się, że to ogromna pieczara zamieszkana przez tysiące potwornie hałasujących i wyjątkowo śmierdzących nietoperzy. Patrzyliśmy zafascynowani na strop jaskini, starając się nie oddychać zbyt głęboko. Z letargu wyrwał nas nasz przewodnik, pokazując palcem kierunek dalszego marszu.
Trzeba było iść wzdłuż krystalicznie czystego potoku, skacząc po kamieniach, wspinając się na większe głazy, a miejscami brodząc w wodzie po kostki. Wiktorowi i Marcelowi przeskakiwanie z kamienia na kamień szło całkiem nieźle, choć kilka razy zmoczyli się w lodowatej wodzie. Kornelek „szedł” na końcu, spoglądając z nosidełka na otaczające nas góry. Zbliżał się zmierzch, trzeba było wrócić do przytulnego pokoiku i wreszcie odpocząć po dniu pełnym przygód.
I znowu pobudka o 3 nad ranem, jazda jeepem w nocy, marsz z latarkami i spacer przez kalderę. Ale tym razem pogoda się nad nami zlitowała. Udało nam się wreszcie wejść na krawędź krateru Bromo i podziwiać okolicę. Byliśmy usatysfakcjonowani. Wiktor i Marcel również, bo mieli kolejną lekcję szkoły przetrwania – mając przemoczone ciepłe spodnie, chodzili po górach w dwóch parach szortów i w kompletnie mokrych butach wyłożonych workami foliowymi. A Kornel? On też był całkiem zadowolony. W końcu cała rodzina była razem z nim, a wkoło pełno uśmiechniętych i życzliwych ludzi.
Wyprawy rodzinne:
2007 – Teneryfa, La Palma (wulkan i najwyższy szczyt Hiszpanii – Teide, 3718 m n.p.m.).
2008 – Sycylia, Wyspy Liparyjskie (wulkany Etna i Stromboli).
2009 – Tajlandia, Kambodża, Malezja (Bangkok, Angkor Wat, las deszczowy w Malezji, wyspa Tarutao).
2009 – Rosja, Ukraina (pod namiotem za kołem polarnym – podróż pociągami i autobusami
nad Morze Białe, a potem nad Morze Czarne – w sumie 8000 km).
2010 – Tajlandia, Laos (słonie w Chiang Mai w Tajlandii i dwa dni łodzią Mekongiem do miejscowości Luang Prabang w Laosie).
2011 – Turcja, Grecja (Efez, Kos) – już z półrocznym Kornelem.
2012 – Indonezja (Jawa, Bali, Singapur) z 11-miesięcznym Kornelem.
2012 – Węgry, Czechy (Budapeszt, Praga, Skalne Miasto).