Madagaskar większości z nas, rodziców, kojarzy się z kreskówką o wesołej bandzie zwierząt, które postanawiają uciec z nowojorskiego zoo. Trafiają na dziewiczą wyspę, na której rządzą lemury… Disneyowska wizja mocno zderza się z rzeczywistością. Wszechobecna bieda, zaniedbanie, duże różnice klasowe okazują się ciężkie do przyjęcia dla małych Europejczyków.
Kiedy wysiedliśmy z dziećmi z samolotu, który wylądował w stolicy Madagaskaru Antananarywie, było ciemno i wilgotno. Pośpiesznie przeciskamy się przez tłum pasażerów, chcąc jak najszybciej zająć miejsce w jednej z trzech kolejek. Nie w tej dla turystów i nie w tej dla rezydentów; na razie z 90-dniową wizą jesteśmy na okresie próbnym, adaptacji do nowego życia, diametralnie innego od tego, które wiedliśmy w Warszawie. Z tego dnia zapamiętam jeszcze moje dzieci, które wykończone 11-godzinną podróżą dzielnie znosiły dwugodzinny pobyt na lotnisku i podróż do nowego, pustego jeszcze wtedy domu.
Pierwszego dnia rano wyruszyliśmy w podróż po mieście aby zgromadzić potrzebne do życia akcesoria, sprzęty, meble. Pod nasz dom podjechał 40-letni citroën 4 z widoczną dziurą w podwoziu. Szybko wraz z moim mężem orientujemy się, że nie ma tu mowy o fotelikach dla dzieci, pasach czy jakichkolwiek innych środkach bezpieczeństwa. Przeciwnie, samochód sprawia wrażenie, jakby miał się rozpaść na każdej kolejnej dziurze, po podłodze przetacza się butelka, w której, jak się później okaże, znajduje się zapasowe paliwo na tzw. dojazd do stacji.
Na ulicach Tany nie ma świateł, ruch rządzi się prawem siły terenówek, które spychają pozostałych, mniejszych uczestników ruchu z wąskich i pozbawionych chodników dróg. Brzegiem tej samej wąskiej jezdni przeciskają się setki mieszkańców, z których według oficjalnych statystyk trzy czwarte stanowią dzieci. Już później dowiem się, że godzinne korki, w których zamiera codziennie madagaskarska stolica, to norma, na razie jestem spanikowana, bo do szyb naszej taksówki przyklejają się co rusz to inne twarze dorosłych i dzieci, jak wtedy myślałam, biednych, nieszczęśliwych, głodnych, proszących o pieniądze.
Na razie, pierwszego dnia, staram się odwracać uwagę moich dzieci od błagających spojrzeń i wyciągniętych chudych rączek, aby powoli oswajać je z tutejszą rzeczywistością. Przygotowywałam się na tę chwilę bardzo długo i byłam pewna, że z ułożonym scenariuszem łatwiej przyjdzie mi wytłumaczyć Mikusiowi i Tosi, że nie wolno dawać żebrzącym dzieciom pieniędzy ani jedzenia, gdyż te dzieci powinny chodzić do szkoły i się uczyć, a pomagać będziemy im w inny sposób. Niestety, gdy przyszło co do czego, na pytanie mojego syna: „Mamo, ale dlaczego nie możemy temu chłopcu kupić jedzenia? Zobacz, on jest głodny, nie możemy go tak zostawić”, nie znalazłam odpowiedzi i otworzyłam okno, podając chłopcu batonik, który został nam jeszcze z podróży. Od pierwszego dnia mój synek bardzo zabiega o to, aby nikogo nie zostawić w potrzebie.
I tak podczas pierwszych dwóch miesięcy po wspólnych wypadach z Mikusiem na miasto zgromadziliśmy siedem mioteł, które kolejno kupiliśmy od: bezzębnej babci dźwigającej ich ogromny pęk, matki z dwójką zasmarkanych dzieci uwieszonych u jej spódnicy, kilkuletniego chłopca niosącego na swoich plecach roczną siostrzyczkę; cztery ptaszki z patyczków i szyszek; dwa pokrowce na fotele samochodowe i wiele innych rzeczy, których pewnie nigdy nie użyjemy. Ale to nie ma znaczenia, ważne jest to, że poprzez te doświadczenia moje dzieci nie pozostaną obojętne na ludzkie cierpienia i – mam nadzieję – wyrobi się w nich wrażliwość na niedolę innych ludzi, której do tej pory nie miały okazji doświadczyć.
Każdy następny dzień wygląda podobnie, powoli urządzamy swoje życie, dzieci chodzą do przedszkoli. Niestety, dla mojego czteroletniego syna jest to ciężki okres. Zostawił w Warszawie swoją ukochaną babcię, dziadka, przyjaciół, przedszkole, wreszcie pokój, zabawki i rzeczywistość, w której funkcjonował. Warszawskie przedszkole Montessori, starannie przeze mnie wybrane, w którym nie było przemocy, a stosunek do dzieci był bardzo indywidualny, zamienił na przedszkole francuskie. Myślałam, że proces adaptacji przebiegnie w jego przypadku łatwo, gdyż Mikuś jako dziecko polsko-francuskie nie będzie miał problemu z językiem.
Niestety, pierwszego dnia okazało się, że przedszkole na Madagaskarze wygląda zupełnie inaczej, niż sądziliśmy. Obie grupy, najmłodsza i średnia, uczą się razem pod okiem jednej zalatanej i zdezorientowanej nauczycielki lawirującej pomiędzy trzydziestką rozbrykanych przedszkolaków. Na dziedzińcu wspólnie bawią się dzieci do dziewiątego roku życia i siłą rzeczy młodsze są prześladowane. Budynki są obskurne i brudne. Uff…
Ale z dnia na dzień jest lepiej i okazuje się, że nawet w obskurnych budynkach madagaskarskiej metropolii można znaleźć przyjaciół, dogadać się ze starszakami i poczuć się dobrze.
Nie ukrywam, że zawsze chciałam zapewnić moim dzieciom dobrą edukację, i nie przestaję zadawać sobie pytania, czy aby na pewno dobrze zrobiliśmy, zamieniając europejską rzeczywistość na afrykańską. Ale zaraz potem tłumaczę sobie, że w życiu równie ważne jak poziom wiedzy i ukończone uczelnie jest poznanie innej kultury, tradycji, społeczeństwa. To kapitał, który, mam nadzieję, pozwoli Mikusiowi i Tosi poruszać się ponad podziałami ekonomicznymi, etnicznymi, społecznymi i kulturowymi. Da im umiejętność otwarcia się na drugiego człowieka.
Tosia (dwa lata) z kolei nie może pogodzić się z faktem niechodzenia do przedszkola i w przeciwieństwie do Mikusia aż rwie się do dzieci. Dlatego postanawiamy dać jej i sobie szansę. Wyruszamy zatem obejrzeć jedno z polecanych przedszkoli (ze względu na zbyt wiek Tosia nie może chodzić do przedszkola Mikusia). Wjeżdżamy przez wielką piękną bramę do czegoś, co w warunkach otaczającej nas rzeczywistości trzeba by nazwać „rajem”. Widok odrestaurowanego budynku starego dworca kolejowego w odcieniach kremowych, obsadzonego białymi różami i eukaliptusem wywiera na mnie duże wrażenie. Pięknie wybrukowaną alejką dochodzimy do dziedzińca
– na starannie zadbanym, świetnie wyposażonym placu zabaw bawią się ubrane w jednakowe mundurki, uśmiechnięte, doskonale czyste dzieci. Wśród nich ochoczo uwijają się nauczycielki i opiekunki. Nie dziwię się więc, gdy moja Tosia puszcza mnie, łapie za rękę nauczycielkę, znika w ferworze muzyki i zabawy. Nie jestem jej potrzebna, postanawiam wrócić do domu.
Kiedy przekraczam magiczną bramę przedszkola, moim oczom ukazuje się szokujący widok. Oto vis-à-vis „raju” widzę obdrapane, zardzewiałe ogrodzenie, wokół którego tłoczą się uśmiechnięte dzieci o smutnych oczach, ledwie odziane w wytarte jaskrawoniebieskie mundurki. Szkoły na Madagaskarze są przepełnione, średnia liczba uczniów w klasie to 150, pomieszczenia są ciemne i wilgotne, na całą klasę przypada najwyżej jedna książka, a dzieci – zazwyczaj pozbawione długopisów i zeszytów – piszą na tabliczkach. Szkoły te, często bez drzwi i okien, zieją pustką i ciemnością przez całą dobę.
To dlatego malgaskie dzieci zazdrośnie spoglądają na podjeżdżające pod „raj” ekskluzywne samochody podwożące bogate dzieci do pięknej szkoły. To właśnie w tych momentach jest mi najtrudniej, coś ściska mnie w gardle i zadaję sobie banalne pytania: dlaczego tak jest i co mogę zrobić?
„Mamo, ci ludzie są magiczni, mogą jeść na ulicy, nie myjąc rąk, i nie chorują”.
Mikusiowi odpowiedzi na te pytania przychodzą naturalnie i objawiają się w tym, że podchodzi do obserwujących go dzieci, podaje rękę, bawi się z nimi domowej roboty zabawkami, co wywołuje powszechną radość, zarówno dzieci, jak i mojego syna. Zwyczaje i zachowania Malgaszy wzbudzają w nim ciekawość, a życzliwość tutejszych mieszkańców sprawia, że bez skrępowania przygląda się im, niejednokrotnie uczestnicząc w rozmowach, tańcach i śpiewach. Mikuś odbiera rzeczywistość malgaską, filtrując ją przez pryzmat swoich doświadczeń. I tak częste mycie rąk, do którego go zmuszam, zakaz jedzenia czegokolwiek niemytego lub sprzedawanego w ulicznych budach w połączeniu z obserwacją Malgaszy tłumnie okupujących drewniane bary z domowym jedzeniem kontestuje następująco: „Mamo, ci ludzie są magiczni, mogą jeść na ulicy, nie myjąc rąk, i nie chorują”.
Antosia, która ma bardzo pogodne usposobienie i uwielbia nawiązywać kontakty z absolutnie każdą napotkaną osobą, nie zawiodła nas także na Madagaskarze. Liczba osób, które w tym krótkim czasie poznała, jest niesamowita, idąc ulicą, nie sposób przejść niezauważonym, gdyż zaraz ktoś biegnie, krzycząc „Bonjour Antonina” lub „Manahona Antocha”, co po malgasku znaczy „Cześć Antosia”. Dopiero potem dowiaduję się od opiekunki, którą moja córka wyciąga na liczne spacery, że wszyscy w tej okolicy znają moją dwulatkę. I tak do najciekawszych nawiązanych przez nią znajomości należy ta zawarta z potężnym, dwumetrowym szefem ochrony malgaskiego prezydenta, mężczyzną o kamiennej twarzy i typowym dla służb specjalnych inwigilującym spojrzeniu. Trzeba by widzieć, jak ta wielka, odstraszająca z racji wykonywanego zawodu postać zmienia się pod wpływem malgaskich piosenek niezdarnie śpiewanych przez Tośkę i jak to moja córka fruwa w powietrzu podrzucana przez umundurowanego od stóp do głów olbrzyma – ku jej wielkiej radości, a mojemu przerażeniu!
Poza tym do najbliższych przyjaciół „rodziny” zapoznanych przez moją córkę należą: taksówkarz Rija, który regularnie ją odwiedza; niepełnosprawny Nirina, który wiecznie na tym samym skrzyżowaniu odstrasza swoim bezzębnym, skrytym w gęstej brodzie uśmiechu wszystkich, tylko nie Tosię, która już z daleka krzyczy „Manahona Nirina!”, roczne bliźniaki Santiago i Kamila, które moja latorośl namiętnie karmi i przewija, staruszka, która na rogatkach naszej rezydencji sprzedaje strażnikom domowe Romazava (tradycyjne danie składające się z kawałków mięsa zebu z liśćmi à la szpinak i ryżem).
Wrócę na chwilę do życia dzieci malgaskich, które nie mają sprzyjających warunków do edukacji. Zaraz po szkole muszą pomagać rodzicom. Już czterolatki ciężko pracują, piorąc, zmywając i sprzątając, wychowując młodsze rodzeństwo. Matki zajmują się tylko najmłodszymi dziećmi, takimi, które jeszcze trzeba nosić na plecach, chociaż i to nie zawsze. Powszechny na ulicach Tany jest widok kilkuletnich dzieci z zawiniętymi niemowlakami na plecach. Tutaj dzieci wychowują dzieci. Więzy rodzinne są na Madagaskarze bardzo silne, co ma swoje złe i dobre strony. Złe, gdyż są one często nadużywane i zdarza się, że na członku rodziny, który znalazł pracę, żeruje cała szeroko pojęta familia składająca się z licznych kuzynów, wujów, ciotek. I rzeczywiście, moja kucharka od dwóch tygodni gości u siebie 17 krewnych, od lat utrzymuje swoje dwie siostrzenice i ich dzieci, a oprócz tego ma własne potomstwo. Wszyscy oni mieszkają wraz z Marie Jean w luksusowych jak na tutejsze warunki dwóch murowanych pokojach, żyjąc z jednej, wysokiej tu pensji 60 euro.
Jednak bardzo mocne więzi rodzinne wspierane przez silny kult przodków mają swoje dobre strony, są podstawą spójności kulturowej i tradycji malgaskiej. Dzięki temu też kontrola społeczna w rodzinach jest bardzo silna i zapobiega wielu negatywnym zjawiskom. To rodzina bardziej niż instytucje państwowe daje na Madagaskarze poczucie bezpieczeństwa.
W czasie kryzysu zwierzęta w zoo zostały zjedzone..
Chcąc zrobić naszym dzieciom niespodziankę, wyruszamy na farmę krokodyli. Mamy nadzieję, że ta wycieczka będzie bardziej udana od ostatniej wizyty w zoo, które niestety okazało się świecić pustkami. Oczywiście były liczne klatki, ale brak było ich mieszkańców. Najwyżej w co trzeciej klatce udało nam się zauważyć jakiegoś osobnika: kilka wynędzniałych, apatycznych węży, dwa krokodyle, struś i trzy lemury. A z tą wizytą wiązaliśmy duże nadzieje, gdyż na Madagaskarze można spotkać 75 proc. wszystkich gatunków lemurów i kameleonów, i to właśnie na tej wyspie Oceanu Indyjskiego znajduje się największa liczba endemicznych gatunków zwierząt i roślin.
Zszokowało nas twierdzenie naszego kierowcy, że w czasie kryzysu zwierzęta zostały zjedzone! I chyba na tym polega problem Madagaskaru, że z jednej strony jest tu ogromne bogactwo gatunków roślin, zwierząt, niespotykanych gdzie indziej minerałów, dostęp do owoców morza z każdej strony i niespotykane absolutnie nigdzie krajobrazy złożone z baobabów, skał, lasów, wiosek, w których stykasz się z kulturą i tradycją niczym niemalże nietkniętą (może trochę francuskim kolonializmem), a z drugiej strony dobra i bogactwa są absolutnie niewykorzystane, brak jest siły, przedsiębiorczości, „mózgu”, który by wszystko połączył. Infrastruktura turystyczna jest bardzo kiepsko rozwinięta, więc i z turystyki za dużych przychodów nie ma. Na szczęście farma krokodyli obfituje w okazałe osobniki, które możemy oglądać w całej ich krasie. Dzieci bawią się świetnie i są pod dużym wrażeniem rytuału karmienia krokodyli, które rzucają się i wyrywają sobie z ogromnych paszczy odpowiednio podane kurczaki i inne ptactwo domowe.
To nie wakacyjna przygoda..
Pewnie te impresje wyglądałyby zupełnie inaczej, gdybym przyjechała tu jako turystka na dwumiesięczne wakacje. Traktowałabym to wszystko jako egzotykę i koncentrowałabym się na krajobrazach, ciekawych zjawiskach, zachowaniach kulturowych i wielobarwności Madagaskaru, wiedząc, że niedługo wrócę do polskiej rzeczywistości. Jednak my i nasze dzieci zostaniemy tu przez najbliższych parę lat i musimy zmierzyć się z problemami, zaadaptować i nauczyć się żyć w zgodzie z otaczającą nas rzeczywistością. Wychodzi nam to coraz lepiej, Mikuś zapoznaje nowych kolegów, popołudniami gra w piłkę i drży z zimna na myśl o grudniowej zimie czekającej na nas w Polsce. Jednak jego niestabilność emocjonalna wynikająca z przeprowadzki jeszcze czasami daje o sobie znać.
Kiedyś wybraliśmy się na spotkanie stowarzyszenia POLKA, które organizuje spotkania Polaków mieszkających na Madagaskarze. W sumie jest tu siedemdziesięciu kilku Polaków, z tego około sześćdziesięciu to misjonarze i misjonarki rozsiani po całej wyspie i prowadzący szkoły, szpitale i sierocińce. Wchodzimy do małej stołówki urządzonej w stylu polskim à la lata 70., stół szczelnie zakrywa plastikowa cerata w przaśne kwiatki, a na ścianach na przemian przeplatają się suszone bukiety ze świętymi obrazkami. Witają nas roześmiane polskie twarze, na stół wjeżdżają prawdziwe kiszone ogórki i kurczak w galarecie. Robi się naprawdę swojsko, nawet ja odczuwam wzruszenie. W pewnej chwili moje starsze dziecko, które od pewnego czasu w milczeniu przełykało piątego ogórka, powiedziało: „Mamo, to jest najcudowniejsza kolacja na jaką kiedykolwiek byłem zaproszony, przecież tu jest jak u Babci Wandzi!”.
W tym momencie dotarło do mnie, że właśnie w ten sposób mój synek wyraził nostalgię. Tęsknota moich dzieci za rozsianą po Polsce i Francji rodziną przejawia się też w wielu innych momentach, np. gdy w supermarkecie Antosia widzi panią podobną do swojej babci i krzyczy: „Tam, tam, babcia!”, a po chwili robi jej się przykro, bo to jednak nie ukochana babcia. Poza tymi wyjątkowymi sytuacjami moje dzieci coraz lepiej odnajdują się w nowej sytuacji. Świetnie rozumieją się z naszą kucharką, która nagminnie ulega ich namowom i przygotowuje naleśniki lub po cichu częstuje je ciastkami. Coraz częściej mówią o swoich kolegach z przedszkola i coraz entuzjastyczniej opowiadają babciom i dziadkom o cudach, które tutaj widzą.
Pomimo biedy potrafią być szczęśliwi..
Po jakimś czasie odkrywam też inną stronę malgaskiej rzeczywistości, widzę, że tutejsi mieszkańcy mimo biedy i trudnych warunków życia potrafią być szczęśliwi i przyjaźnie nastawieni do obcych. Po prawie trzech miesiącach jadę tą samą drogą, którą jechałam 1 września. I widzę tych samych ludzi, te same krajobrazy, ale z perspektywy czasu postrzegam je inaczej. Teraz na twarzach dzieci przyklejających się do szyby mojego samochodu widzę uśmiech i chęć porozmawiania. Umiem docenić, jak bawią się w małych grupkach mieczami zrobionymi z kijków, szyszkowymi samochodami czy też kapslami. Dostrzegam radosne pozdrowienia dorosłych, którzy z sympatią przyglądają się i zagadują nasze dzieci.
Muszę tu zaznaczyć, że Malgasze są ludźmi bardzo sympatycznymi, uśmiechniętymi i wprost ubóstwiają dzieci. Spacerując po ryżowiskach, mieszkańcy pobliskich lepianek życzliwie nas zagadują, witają się z Tosią i Mikusiem, a za nami tworzy się pochód dzieci, które towarzyszą nam do samego końca spaceru. Zaczynam powoli dostrzegać obok nędzy piękno tego miejsca, malownicze widoki, zapach nadchodzącej wiosny, palonych traw i mam nadzieję, że to znaczy, iż powoli, tak jak moje dzieci i mąż, ja też się tu zadomawiam.
Republika Madagaskaru
Język urzędowy – francuski, malgaski
Ustrój polityczny – dyktatura wojskowa
Powierzchnia – 587 040 km kw. (48. na świecie)
Liczba ludności – 21 927 000
Gęstość zaludnienia – 37,35 osób/km kw.
Jednostka monetarna – ariary (MGA)
Madagaskar jest czwartą co do wielkości wyspą na świecie