Porażka ma duże znaczenie w kształtowaniu się odporności psychicznej dziecka. Dlaczego dzieci, które nigdy nie spotkała porażka nie są przygotowane do życia? Czy kujon to gatunek wymarły? O uczniach dobrych i złych rozmawiamy z Justyną Zarembą – psycholog z poradni OPTA.
Są jeszcze kujony w szkołach?
Klasyczny kujon był uczniem nieatrakcyjnym towarzysko. Liczyły się dla niego tylko oceny, poprawianie wszystkiego na piątkę, zaliczanie w pierwszym terminie. Dla „normalnych” uczniów taka postawa była jak zdrada, ponieważ oni buntowali się przeciwko dorosłym, najczęściej wagarując i lekceważąc szkolne zasady. Dzisiaj nieuczenie się jest passé. Wizerunek kujona znacznie się zmienił, bo normą jest obecnie łączenie dwóch postaw – ucznia z dobrymi wynikami w szkole i duszy towarzystwa.
Jak można to łączyć, skoro zarówno uczenie się, jak i brylowanie w towarzystwie to zajęcia raczej czasochłonne?
Tak, ale jedno i drugie gwarantuje pozycję w towarzystwie. Żeby być „kimś”, trzeba mieć wiedzę i kontakty, wysokie oceny i duże grono znajomych na Facebooku. To zresztą zdrowe, bo świat nie kończy się na szkole. To nie powinien być jedyny miernik własnej wartości. Ktoś, kto buduje ją tylko na wynikach w nauce, na samą myśl, że mógłby dostać gorszą ocenę, wpada w panikę. Zdarza się, że takie osoby nawet bardzo dobrze przygotowane do klasówki czy egzaminu oblewają. Jeśli więc rodzice widzą, że ich dziecko wpada w panikę przed każdą klasówką, przeżywa oceny do tego stopnia, że np. przestaje jeść, powinni zareagować, bo oznacza to, że za bardzo uwewnętrzniło sobie wymagania i widzi siebie tylko w kontekście sukcesu lub porażki w szkole.
Czyli jedynki i dwóje są potrzebne?
Oczywiście! Złe stopnie – taka mała porażka – są potrzebne, żeby nauczyć się, że w życiu raz jest dobrze, a raz źle. I tego trzeba się nauczyć właśnie w szkole. Potem porażka jest bardzo bolesne. Ktoś, kto osiąga same sukcesy, nie jest przygotowany do życia. W przypadku klęski najczęściej rozsypuje się psychicznie. Prowadziłam kiedyś zajęcia w bardzo dobrej szkole, dla bardzo ambitnych uczniów na temat dobrej organizacji czasu. Chodziło o przygotowanie do matury. Kiedy powiedziałam grupie, że po pierwsze, trzeba przyjąć, że nie da się nauczyć wszystkiego, niektórzy uczniowie mieli łzy w oczach. Że jak to? Nikt im przecież nie powiedział, że zadanie jest niewykonalne. Trudno im było sobie to nawet wyobrazić, że idą na maturę nieobkuci ze wszystkiego, że muszą wyznaczyć sobie priorytety. Założyć jakieś minimum i mieć świadomość, że maksimum – czyli wykucie wszystkiego na tip-top – jest nierealne. Na początku byli tym naprawdę zdruzgotani. Potem pojawiła się ulga, wynikająca ze świadomości, że nie muszą być idealni. Jest ona konieczna, aby w przypadku porażki nie winić za wszystko siebie i nie myśleć o sobie: „jestem głupkiem”.
A jeśli dziecko ma same złe oceny?
Zależy w jakim jest wieku, jak długo to trwa, z jakiego przedmiotu i na ile problem tkwi w dziecku, a na ile w sytuacji zewnętrznej. Mogą to być specyficzne trudności w uczeniu się i wtedy trzeba dziecku pomóc, a może być i tak, że przyczyną jest sytuacja w szkole – np. taka, że uczeń został zaszufladkowany jako „zły” albo nauczyciel uwziął się na niego.
Z jakich powodów nauczyciele uprzedzają się do uczniów?
Trudno to wypunktować, ale najlepiej widać to na przykładzie liceum. Wtedy uczniowie stają się bardziej autonomiczni, bo wcześniej stroną dla szkoły są rodzice. W liceum nauczyciele traktują uczniów już w sposób bardziej dorosły, a czasami po staremu, jak dzieci. A oni nie są jeszcze w pełni dojrzali. Są w takim rozkroku – trochę dzieci, trochę dorośli. I to bywa trudne. Młodzież nastawiona jest konfrontacyjnie, a dodatkowo ma tę szczególną umiejętność wychwytywania słabych stron nauczycieli i wytykania ich.
W takiej sytuacji to zrozumiałe, że nauczyciel może uprzedzić się do ucznia, który podważa jego autorytet.
Zdarza się, że nauczyciel buduje swój autorytet na używaniu siły i akcentowaniu przewagi wobec uczniów. Znam chłopca, który na samą myśl, że ma iść do szkoły, wymiotował i dostawał wysokiej gorączki. Zanim sytuacja osiągnęła tak drastyczny wymiar, chłopiec wielokrotnie skarżył się, że spotykają go przykrości ze strony uczniów, ale rodzice nie zmienili mu szkoły w odpowiednim momencie. Przyjął na siebie rolę ofiary i ten proces eskalował. Nieważne z jakiego powodu go dziobano, ważne że nie zareagowali odpowiednio nauczyciele i nie otrzymał wsparcia od rodziców. Jeśli szkoła nie poradziła sobie z problemem, powinni zmienić ją na inną i dać wyraźny komunikat, że pewne sytuacje nie mogą mieć miejsca. Bardziej zależało im, aby skończył dobrą szkołę, i zlekceważyli niepokojące sygnały. W sytuacji kiedy jest przede wszystkim nastawienie na wyniki i osiągnięcia wysokich miejsc w rankingach, relacje między ludźmi bywają dramatyczne.
Rodzice też miewają takie podejście.
Rodzice oczekują rezultatów. To syndrom naszych czasów. Współcześnie mamy poczucie, że można budować siebie, że wysiłek się opłaca, procentuje. Wynika to z prostej obserwacji – jest coraz więcej możliwości, więcej osiąga się własnymi siłami i pracą. Z drugiej strony wzrasta samoświadomość, ponieważ wiemy więcej. Mnóstwo rodziców interesuje się psychologią. Mają wiedzę na temat wychowania, bardzo dobrze orientują się w tzw. normach rozwojowych. Chcą świadomie kształtować dzieci. Miewa to również swoje ciemne strony
– np. w przypadku rodziców, którzy próbują przyspieszyć rozwój swojego dziecka. Zdając sobie sprawę z realiów dzisiejszego świata, widząc przyczynowo-skutkową zależność zdarzeń, wpadają w ślepy kanał, zakładając, że jeśli do piątego roku życia dziecko nie będzie umiało tego czy tamtego, to za 20 lat nie znajdzie dobrej pracy. Nie potrafią odpuścić kolejnych dodatkowych zajęć. Wytwarzają nadmierne ciśnienie – sobie i dzieciom – wszystko podporządkowując pracy, wysiłkowi i systematyczności. Niektóre dzieci nie wytrzymują tempa.
I co wtedy?
Poddają się. Znam przypadki, kiedy dzieci po najlepszych liceach rezygnowały z pójścia na studia. Były totalnie wypalone. Albo uzależnione od środków wspomagających, które brały, żeby przetrwać. Świetlana przyszłość, najlepsza uczelnia czy dobra praca to dla młodych ludzi zbyt mglista nagroda. Tym bardziej że nie ma wcale gwarancji, że ją dostaną. Nie oszukujmy się – dzieci nie uczą się dla siebie, tylko dla dorosłych. Kiedy poprzeczka ustawiona jest za wysoko, to w momencie kiedy osiągają wiek, w którym same o sobie decydują, mówią: „nie, mam tego dość”. Ważne, by te cele były racjonalnie obierane.
To jak zdrowo motywować dzieci do nauki?
Chwalić i nagradzać. Dzieciaki bardzo szybko się uczą, że wszystkim chodzi o stopnie, i nieważne jak tę ocenę się zdobywa, ważne, żeby była dobra. Nie promuje się procesu zdobywania wiedzy, wysiłku, nie docenia zainteresowań dzieci. Kiedy pracowałam jako szkolny psycholog, przyszedł do mnie ojciec w sprawie syna, który, według rodziców, nie radził sobie z nauką. W trakcie rozmowy okazało się, że chodzi o trójkę z fizyki, a przy okazji wyszło, że bardzo interesuje go fotografia. W końcu ojciec sam stwierdził, że syn wcale nie jest głupi, tylko kompletnie nie interesuje go fizyka. Stara się jak najmniejszym kosztem załatwić sprawy szkolne, żeby zająć się swoją pasją. Poradziłam mu, aby trochę z synem „pohandlował”, jeśli chce, aby miał on lepsze wyniki. Żeby się umówili, że za czwórkę na koniec roku dostanie pieniądze na kurs fotografii.
Płacenie za stopnie? To wychowawcze?
A dlaczego nie? Byle nie za każdą ocenę, raczej za wysiłek i przebyty proces. Jeśli nam na tym zależy, a dzieci uczą się dla nas, to wynagradzajmy je za włożoną pracę. Uczmy je, że praca przynosi zysk. I odwrotnie, że zysk płynie z pracy. Jeśli dziecko dostaje wszystko na tacy, traci samodzielność i umiejętność radzenia sobie w życiu. Pewien poziom deficytu jest stymulujący. Dzieci, za które wszystko robią rodzice, mają mniejsze szanse na doświadczanie swojej sprawczości. Pamiętajmy też, że nie o pieniądze tu chodzi, lecz o możliwości, które dzięki nim się ma. A także, że uwaga rodzica będzie ważniejsza od nich.
Czy w takim razie możliwe jest, aby dziecko znajdowało przyjemność w nauce? Uczyło się z własnej, nieprzymuszonej woli?
Dzieci zaczynają naukę w wieku, kiedy większość rzeczy robią, by sprostać oczekiwaniom rodziców czy w ogóle dorosłych. Te, o których mówimy, że lubią się uczyć, najczęściej pochodzą z domów, gdzie członkowie rodziny mają jakieś osiągnięcia. W naturalny sposób starają się więc dorównać dorosłym, wysilić się, żeby zaistnieć i zostać pochwalonym. Ale bywa też i tak, że nauka jest ucieczką od problemów w domu, a nawet wyrazem buntu w okresie dojrzewania. Dzieci tzw. luźnych czy otwartych rodziców mogą się buntować nie wagarami, ale wzorowym zachowaniem, jeśli jest to postawa, której rodzice nie oczekują.
A pierwszoklasiści? Przecież nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie zaczną chodzić do szkoły.
Tak, i największym autorytetem jest dla nich pani wychowawczyni. Dlatego tak ważny jest wybór szkoły i jej podejście do uczniów. Nauczanie początkowe to fundament – dziecko dowiaduje się, czym jest szkoła, jakie zasady w niej obowiązują, co wolno, a czego nie. Uczy się również tego, jak traktować nauczyciela. Na tym etapie bardzo ważna jest atmosfera panująca w szkole. Od niej zależy, czy szkoła będzie się dziecku kojarzyć dobrze, czy źle. Drugi etap to późna podstawówka, kiedy dochodzą stopnie. Tu bardzo ważne jest, aby dzieci się nauczyły, że nie tylko stopnie się liczą, ale też współpraca, konsekwencja i uczciwość. Potem przychodzi gimnazjum i pierwszy egzamin. Zaczyna się presja ze strony nauczycieli i rodziców, którzy często boją się, że jeśli dziecko nie skończy gimnazjum z dobrymi wynikami, nic z niego już nie będzie, bo nie dostanie się do dobrego liceum, a więc i na dobre studia. Gimnazjum to dla wszystkich ciężka próba.
Dlaczego?
Bo zazwyczaj w drugiej klasie następuje kulminacja okresu dojrzewania i triumf hormonów. W starym systemie ten moment wypadał bardziej naturalnie podczas przejścia z podstawówki do liceum. W nowym wypada w środku gimnazjum. Wiadomo, że pierwsza klasa to dla uczniów okres dostosowywania się do nowej sytuacji, badanie niepewnego gruntu. W drugiej klasie są już zaaklimatyzowani i hamulce puszczają. Nawet dobrzy uczniowie mogą mieć fatalne oceny i źle się zachowywać. To czas na bunt. I dramat rodziców. Ale z moich obserwacji wynika, że w trzeciej klasie to się bardzo naturalnie reguluje. Uczniowie uświadamiają sobie, że zbliża się końcowy egzamin, i biorą się w garść. A z kolei liceum to pierwszy moment, kiedy młodzież zaczyna pracować już bardziej na własny rachunek. Chociaż wybór liceum jest wciąż bardziej sprawą towarzyskiego prestiżu niż świadomej inwestycji w siebie.
Czyli powtarzanie dzieciom – co często robią rodzice – że uczą się dla siebie, kompletnie nie ma sensu…
O nauce dla siebie można mówić dopiero w przypadku studiów, a i to nie zawsze. Do niektórych dociera to dopiero po czterdziestce.