Błagam Państwa – proszę nie posyłać sześciolatków do szkoły! One potem przychodzą na spotkania autorskie, siadają w pierwszych rzędach, patrzą na mnie szeroko otwartymi oczami, rozdziawiają buzie i widać, że pragną jednego: abym zniknął! – nasz felietonista, Grzegorz Kasdepke, pod lupę bierze sześciolatki.
– Przecież te dzieci są za małe… – jęczę, zerkając w rozpaczy na zgromadzoną publiczność.
– Pierwsza klasa – słyszę w odpowiedzi.
– Właśnie – podchwytuję. – Dawniej byłyby w przedszkolu.
– Nasi uczniowie są bardzo grzeczni – pada żelazny argument. – Zobaczy pan.
Taaa, na pewno… Gdybym chociaż jeździł na te spotkania przebrany za marchewkę, może wówczas udałoby mi się utrzymać zainteresowanie sześciolatków przez dwie, góra, cztery minuty. Ale ubieram się zazwyczaj dużo mniej ekstrawagancko; dzieci patrzą więc na moje buty, spodnie, koszulę, przyglądają się przerzedzonej fryzurze, zerkają na książkę, którą trzymam kurczowo w dłoni, spoglądają ze zdumieniem na panie nauczycielki, lustrują salę gimnastyczną w nadziei, że gdzieś w kącie kryje się coś naprawdę ciekawego, coś, co zajmie je skuteczniej niż moja przestraszona mina… Wiercą się przekonane, że jestem tylko dodatkiem do atrakcji (atrakcja równa się: teatrzyk, klaun, piłkarz, pan z kontrabasem, policjant z megafonem), a nie atrakcją samą w sobie.
Potem nieruchomieją na moment. Powoli dociera do nich, że nic już się nie wydarzy, że będę tak gadał przez godzinę albo i dłużej; nieruchomieją i milkną, bo czują się oszukane. Wbijają pełen wyrzutu wzrok w sztucznie uśmiechniętą panią dyrektor, prześlizgują się spojrzeniami po plecach kolegów, koncentrują przez chwilę uwagę na podeszwach butów koleżanek, jeszcze raz wytrzeszczają na mnie oczy (z nadzieją, że może jednak, wykorzystując ich nieuwagę, przemieniłem się niespodziewanie w żołnierza, akrobatę, smoka lub deser lodowy) – jednak nic
z tego!
Na szczęście natura lituje się nad biednymi dzieciaczkami.
– Mogę do ubikacji? – pyta szczęśliwiec, któremu własny pęcherz rzucił koło ratunkowe.
– Nie wytrzymasz?! – syczy pani spod ściany.
– Yy-yy – słychać zaprzeczenie.
– Ja też nie – uświadamia sobie siedzący obok kolega.
Jakie jest więc moje zdanie na temat sześciolatków w szkole?
Jako pisarz jeżdżący do szkół na spotkania autorskie sześciolatkom mówię zdecydowane: „nie!“. Naukę powinny rozpoczynać dzieci w wieku (minimum) lat dziewięciu albo jeszcze lepiej
– jedenastu! Nieopierzone nastolatki bywają już onieśmielone; raczej nie pchają się do publicznego zabierania głosu – siedzą ze wzrokiem wbitym w podłogę, zanosząc ciche modlitwy o czapkę niewidkę. Z punktu widzenia autora – raj!
Jako rodzic jednak jestem odmiennego zdania. Proszę mi więc pozwolić na odrobinę schizofrenii – pokłócę się teraz sam ze sobą!
– Sześć lat to za wcześnie, aby rozpoczynać naukę? – Mieszkający we mnie Rodzic unosi ze zdumieniem brwi. – Dzieci w tym wieku uczą się bardzo chętnie, są dumne z każdej nowej umiejętności, no i mają wyjątkowo chłonne umysły!
– Ale są jeszcze niedojrzałe emocjonalnie… – jęczy Autor, wpychając się na scenę pod kopułą czaszki. – I bardzo źle znoszą przegraną rywalizację z rówieśnikami.
– Panie przedszkolanki radzą sobie z tym problemem od dawna – odparowuje Rodzic.
– To po co przenosić dzieci do szkół? – Autor uśmiecha się chytrze.
– Bo nie ma czegoś takiego jak obowiązek przedszkolny – sapie Rodzic. – W przeciwieństwie do obowiązku szkolnego. Niektóre dzieci zamiast w przedszkolach siedzą do szóstego roku życia w domach. Najczęściej pod opieką babć, które, owszem, są kochane, ale na pewno nie zapewnią dzieciom tylu bodźców do rozwoju co dobrze przygotowana szkoła.
– Przynajmniej nikt im nie odbiera szczęśliwego dzieciństwa
– oburza się Autor.
– Owszem, odbieramy im szczęśliwe dzieciństwo z rówieśnikami! – woła Rodzic.
– Szkoły nie są przygotowane na przyjęcie sześciolatków! – krzyczy Autor.
– To je przygotujmy, na Boga! – wrzeszczy Rodzic. – Szkoły nie były przygotowane na lekcje informatyki, ale jakoś sobie poradziły. Że o katechezie nie wspomnę!
I wtedy Autor postanawia zagrać nieczysto.
– Sześciolatki nie chcą iść do szkoły – mówi dobitnie.
Rodzic rozważa, czy wobec tak jawnego łgarstwa nie uciec się do rękoczynów, w porę jednak konstatuje, że ktokolwiek wygra walkę, siniaki będą nosili na tej samej twarzy. Zamiast więc zaciskać pięści, uśmiecha się i mówi do Autora słodziutko:
– Czyżby? Przypomnij sobie swoją podróż sprzed tygodnia do holenderskiego Oss…
Czytelnicy tego nie widzą, ale proszę uwierzyć, że Autor został właśnie znokautowany. W Holandii dzieci idą do szkół zazwyczaj w czwartym roku życia, obowiązek szkolny zaczyna się od piątego. Czy rodzice protestują? Ależ skąd! A dzieci? Są dumne i szczęśliwe – między innymi dlatego, że żaden dorosły nie zaraża ich swoim irracjonalnym strachem.
Ledwie wróciłem z Holandii, a już musiałem spakować się i ruszyć na Opolszczyznę. Wciąż pamiętając smarkaterię z malutkiego Oss, zapytałem sześciolatki w jednej z opolskich bibliotek, czy podoba im się w szkole.
– Bardzo! – zawołały.
– Bardziej niż w przedszkolu?
– Bardziej!
– A tobie się nie podoba? – spytałem dziewczynkę, która jako jedyna siedziała cicho.
– Mama mówi, że nie – wykrztusiła.
Kłótnie mają tylko wtedy sens, jeżeli wyciąga się z nich jakieś wnioski. Proszę więc pozwolić, że raz jeszcze odpowiem – zarówno jako Autor, jak i Rodzic – na pytanie, czy jestem za sześciolatkami w szkole.
– Ależ skąd! – stwierdzam stanowczo. – Powinny do niej trafiać już pięciolatki!