Słyszymy: „Agnieszka Stein”, myślimy: „rodzicielstwo bliskości”. Dla jednych wciąż kontrowersyjne, dla innych szansa na wyjątkową relację z dzieckiem. Sama Stein mówi: „Nie mam potrzeby zmieniać wszystkich w rodziców bliskości. Pomagam im realizować ich cele”. Poznajmy jej filozofię pracy.
Małgorzata Stańczyk: Myślę o sobie, że choć tkwię w jakichś koleinach, to staram się rozglądać na boki, szukać. Co jakiś czas wypadam z jednych i wpadam w inne. Mam wrażenie, że Ty jesteś wolna od tych kolein, którymi większość z nas jedzie. Podążasz własnym torem?
Agnieszka Stein: Człowiek porusza się po różnych płaszczyznach: przyjmuje jakąś perspektywę, a potem widzi, że to niezupełnie tak jest, więc znowu zmienia optykę. Gdy pracowałam w Ośrodku Pomocy Społecznej DOM sześć lat temu, to mówiłam ludziom, że lepiej dzieci chwalić niż krytykować. I to radziłam rodzicom. Wtedy taka była moja wiedza. Sama po sobie widzę, ile się uczę.
Z jakimi oczekiwaniami przychodzą rodzice?
Niektórzy uważają, że dziecko ma jakiś kłopot, i chcieliby, żebym je wsparła w tym kłopocie.
Robisz to?
Nie zawsze. Zdarza się, że cele dorosłych są niezgodne z potrzebami dziecka. Chcą na przykład, żeby się lepiej uczyło, było posłuszne i żeby nie było z nim problemów. Może być tak, że dla dziecka w tej chwili ważna jest autonomia i dlatego uczy się mniej albo że uczy się najlepiej, jak teraz potrafi. Kiedy chcemy konkretnego efektu, możemy nie zauważać dziecka, którego ten efekt ma dotyczyć. Dziecka nie da się przerobić, zmienić, żeby było inne. Dotyczy to np. sytuacji sześciolatka, który ma dużą potrzebę ruchu, a rodzice albo nauczyciele oczekują, że będzie spokojnie siedział w ławce przez kilka godzin dziennie. Często moja rola polega na wyjaśnieniu rodzicom, że zachowanie, o którym mi opowiadają, jest normalne i rozwojowe. Pytają wtedy, dlaczego nie widzą u innych dzieci takich zachowań albo dlaczego inni rodzice twierdzą, że ich dzieci to nie dotyczy.
No właśnie. Dlaczego?
Po pierwsze, mówię, że widziałam już bardzo wiele dzieci i zachowań, więc mam szerszą perspektywę. Po drugie, mam poczucie, że jak ludzie mówią o swoich dzieciach, to nie o wszystkim opowiadają, więc inni nie wiedzą, jak to naprawdę wygląda. O swoim dziecku wie się dużo więcej niż inni. Dużo rozmawiam z rodzicami też o tym, co dziecko robi dobrze, co mu się udaje, co jest jego mocną stroną. To rozmowa, która wiąże się z szukaniem wyjątków. Gdy np. rodzice mówią, że dziecko zupełnie unika nowych rzeczy, zastanawiamy się, czy ostatnio zrobiło coś nowego z własnej inicjatywy. Bardzo często staram się również skonkretyzować to, co mówią rodzice. Słyszę od nich czasem, że kiedy dziecko się zezłości, to wpada w szał i bardzo długo się nie może uspokoić. Wtedy pytam, co ono konkretnie robi, kiedy wpada w szał, i ile czasu zajmuje mu uspokojenie się. Okazuje się, że wpadanie w szał oznacza krzyk, a uspokajanie trwa 10 minut. Wyjaśniam, że 10 minut to wcale nie tak długo, że widocznie tyle czasu potrzebuje, żeby poradzić sobie z emocjami. A wiem, co mówię, bo widziałam dzieci, które rzucały w ściany naczyniami. Spotkałam takie, które pierwsze, co robiły, to na mnie pluły. Taka praca. Parę dzieci mnie obsikało, parę na mnie zwymiotowało.
Ale nie nasikało przecież złośliwie?
Nie, zwymiotowało też niezłośliwie. W ogóle nie operuję kategorią złośliwości. Chłopiec, który mnie ostatnio opluł, chciał plunąć w kierunku kolegi, ale spojrzał w moją stronę i przypadkiem to mnie napluł na twarz. I co? Złapał się za głowę i powiedział: „O rany!”.
A Ty?
Powiedziałam: „Chyba potrzebuję chusteczki, żeby sobie wytrzeć twarz”. Wytarłam i nic więcej nie musiałam robić, bo z jego zachowania wynikało, że doskonale wiedział, że to plucie nie było w porządku. Po co mam reagować mocniej, skoro on sam ma refleksję na ten temat?
Niektórzy rodzice, ale i psychologowie, mówią, że karne jeże, punkty czy nagrody są i tak o niebo lepsze niż to, co się w rodzinach czasem dzieje. Spotkałaś się z takim argumentem?
Dla mnie to jest cynizm i wyrachowanie. Pracowałam z różnymi rodzicami, również z takimi, których dzieci trafiały do domu dziecka, którzy stosowali przemoc, którzy sami byli bardzo zaniedbani jako dzieci. Dzięki temu mogę powiedzieć, że nie ma rodziców, którzy potrzebowaliby sposobów w rodzaju karnego jeżyka. Tym rodzicom mówiłam dokładnie to samo, co mówię teraz rodzicom przychodzącym do mnie na konsultacje. Dziecko często zachowuje się w określony sposób, bo jego mózg nie daje sobie rady z emocjami, i mama może je wtedy przytulić – jest to równie proste rozwiązanie jak ten karny jeż.
Chyba nawet łatwiejsze. Dzieci wcale nie chcą siedzieć na karnym jeżu.
Oczywiście, że dziecko nie chce siedzieć na karnym jeżu, krzesełku czy dywaniku, ponieważ odbiera to jako coś niemiłego i się przed tym broni. To jest naturalny odruch każdego człowieka – jeżeli traktuje coś jako przykrość, to się broni, pokazuje, że tego nie chce.
Przychodzą rodzice, którzy mówią: „Pani mówi zupełnie inaczej niż poprzedni psychologowie, u których byliśmy”?
Często tak mówią i wtedy odpowiadam: „Tak, i dlatego jest szansa, że to pomoże”. Chodzi o to, żeby nie robić tego, co się robiło do tej pory, skoro to nie działa.
Jak reagują rodzice, którzy pierwszy raz słyszą o tym, że warto zrezygnować z karcenia i nagradzania?
Jestem w trochę luksusowej sytuacji, bo przychodzą do mnie tacy rodzice, dla których nie jest to nowe. A ci, którzy jeszcze o tym nie słyszeli, przychodzą dlatego, że bardzo potrzebują pomocy i chcieliby spróbować czegoś nowego. Oni nie zawsze wiedzą, co dokładnie nie działa, który element można zmienić, czym zastąpić, i dopiero jak ich pytam: „Czy te kary działają?”, dostrzegają, że nie. Oczekują, że podpowiem im, jak coś można robić inaczej. Chcę jednak zaznaczyć, że nie naciskam, żeby robili to, co mówię.
Ale często robią?
Jeśli tak zdecydują. Czasem wystarczy, że wyjaśnię im zachowanie dziecka. Na przykład to, że nie robi ono czegoś specjalnie, że jest to działanie poza jego kontrolą, w związku z czym potrzebuje pomocy, a nie kary. Zdarza się, że dyskutujemy o konkretnych sytuacjach i w ogóle nie rozmawiamy na tym metapoziomie, czy karać, czy nie karać. Jestem po to, by pomóc rodzicom zrealizować ich cele, zajmuję się tym, co oni wnoszą. Jeżeli jest w tym coś, co im przeszkadza w osiągnięciu celu, to im o tym mówię. Nie mam również potrzeby zmieniać wszystkich rodziców na rodziców bliskości. Nie na tym polega moja praca. Myślę, że takiego podejścia powinno się uczyć na studiach – żeby psycholog nie upierał się przy zbawianiu świata i nie uważał, że musi wszystkim pomóc. Sprzedaję pewną usługę i albo klient chce ją kupić, albo nie. Rozmawiamy o konkretnej trudności i o tym, co można zrobić, żeby pomóc dziecku. Ważne jest dla mnie to, aby rodzice czuli, że jestem dla nich. Mam dużą trudność z psychologami i specjalistami, którzy publicznie mówią o swojej pracy z rodzicami w taki sposób, jakby stawali po stronie dziecka, w całkowitej kontrze do dorosłych. Dla mnie traktowanie takiej sytuacji w kategoriach walki, w której przyjmuje się rolę tego, kto broni dziecka przed jego rodzicami, zupełnie nie ma sensu, bo ono i tak spędza więcej czasu z rodzicami niż ze mną.
Zakładając, że rodzice mają złą wolę, raczej nie da się ich wspierać i z nimi pracować.
Tak. Dlatego moim podstawowym celem jest to, żeby rodzice poczuli, że to, co mówię, im pomaga, że daję im przestrzeń do autonomii. Pytam, co próbowali zrobić do tej pory, żeby zaradzić jakiejś sytuacji. Wtedy dużo się dowiaduję. Jeśli np. dziecko jest niepewne siebie, a rodzice starają się je często chwalić, to mówię, że z mojego doświadczenia wynika, że to nie do końca jest dobry sposób. Chwalenie powoduje bowiem u dziecka poczucie, że rodzice mają w stosunku do niego bardzo określone oczekiwania. W związku z tym dzieci unikają sytuacji, w których nie są pewne sukcesu, żeby nie zawieść tych oczekiwań. Pytam: „Co państwo na to, żeby zrezygnować z chwalenia np. na tydzień?”. I proponuję, co zamiast tego mogą robić. Przychodzą po tygodniu i mówią, że już widać zmiany.
A co można zrobić zamiast chwalenia?
Uważnie przyjrzeć się temu, co dziecko zrobiło, zapytać, jak wpadło na taki pomysł. Ofiarować niewartościującą uwagę, towarzyszyć mu z autentycznym zainteresowaniem. Dotyczy to sytuacji, w której dziecko przychodzi do rodziców z jakimś wytworem i oczekuje reakcji. Często widzimy jedynie, że jest z siebie zadowolone, że coś mu się udało, wtedy nie trzeba mówić nic. Albo powiedzieć: „Widzę, że sprawiło ci to wielką radość”, „Ooo, chyba lubisz rysować” lub „Dziękuję, że mi pomogłeś”. Czasem mówię rodzicom, że jeśli bardzo chcą się z kimś podzielić tym, jak wielką radość sprawia im patrzenie na własne dziecko, to żeby wysłali komuś SMS-a i się w ten sposób nią podzielili.