Nad Oceanem Indyjskim, z dala od plażowych blokowisk rodem z Egiptu i Hipisowskich komuno-hoteli typowych dla Goa i Tajlandii, leży wyspa piękna, kulturalna i dzika i turystycznie niemal nietknięta. Nasz felietonista Jakub Mielnik opowiada o swojej podróży z dziećmi na Sri Lankę.
Dzieci nie mogły oderwać od niego wzroku. Patrzyły szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, jak pełznie po lepiącej się z brudu podłodze wagonu drugiej klasy toczącego się w żółwim tempie z Kolombo do Weligama na południowym krańcu Sri Lanki. Poorany na twarzy żebrak w przepasce biodrowej koloru podłogi i z grubym siwym dredlokiem, który zwisał mu z czubka brody aż do pasa, nie miał nóg, mimo to zręcznie pokonywał pozbawione podłogi łączniki między wagonami. Z dziur ziała przepaść, w której w leniwym tempie uciekały tory. Tola zauważyła pierwsza, jak wyciąga ku nam trzęsącą się rękę, a Ludwik wręczył kalece zwitek rupii. Nędzarz pobłogosławił nas i popełznął dalej, a w wagonie pojawił się kolejny żebrak. Ten był niewidomy i schludnie ubrany. Śpiewał pięknie wysokim, wibrującym głosem, który przełamał nieśmiałość Toli. Kolejna porcja zmiętych rupii zmieniła właściciela.
Tymczasem tory zboczyły na plażę i biegły sobie beztrosko wzdłuż lazurowego brzegu Oceanu Indyjskiego. Gdzieś za nami został Galle Face Hotel, stylowy relikt XIX-wiecznego Kolombo, w którym czas zatrzymał się w epoce świetności brytyjskiego imperium kolonialnego. Tola ujeżdżała tam starą jak świat zakratowaną windę stękającą przy zatrzymywaniu się na każdym piętrze. Urządzaliśmy sobie gonitwy po hotelowych korytarzach wyłożonych pociemniałą ze starości mahoniową boazerią, płosząc ubranych w śnieżnobiałe uniformy bojów hotelowych. Pokoje z wystrojem i wyposażeniem pamiętającym Winstona Churchilla i Arthura C. Clarke’a, który w tym hotelu napisał „Odyseję kosmiczną 2001”, były monstrualnych rozmiarów.
Restauracje serwowały najwymyślniejsze smakołyki, a w koktajlbarze przy basenie przyrządzano naprawdę wyborne martini. Za oknem sielsko szumiał ocean. Tylko wieżyczka z działkiem przeciwlotniczym wyrastająca znad basenu przypominała, że na Sri Lance trwa wojna.
Od ponad 20 lat syngalescy buddyści, którzy stanowią większość mieszkańców wyspy, tłuką się z tamilskimi hinduistami. Walki trwają wyłącznie na północy, gdzie i tak nie wpuszcza się turystów. Jednak od czasu do czasu w Kolombo też wybuchają bomby. Dlatego po wytarzaniu się w lekko przykurzonym luksusie za przystępną cenę opuściliśmy Galle Face Hotel i ruszyliśmy na wieś.
Dym na lagunie
Mirissa to półtora kilometra szerokiej piaszczystej plaży na najdalej na południe wysuniętym zakątku Sri Lanki. Jak się stanie twarzą do oceanu, to po prawej stronie jest Afryka, po lewej Sumatra, a na wprost aż do Antarktydy poza wodą nie ma absolutnie nic. W cieniu rozłożystych rododendronów i mangowców, których ukwiecone gałęzie zwieszają się wprost do wody, przycupnął bar. Stoliki stoją na plaży, tak że w czasie przypływu fale obmywają nam stopy. Codziennie rano pucułowaty właściciel przywozi z pobliskiego portu homary albo olbrzymie tygrysie krewetki. Pożeramy je zgrillowane, popijając szczypiącym w język piwem imbirowym i arakiem pędzonym z kokosów. Dzieci mają do wyboru nieśmiertelne bananowe naleśniki albo panierowane kotleciki ze świeżych ryb.
Na całej plaży jest w porywach 20 turystów, włączając w to pojawiające się znienacka i znikające następnego dnia grupki surferów, którzy nie wytrzymują konkurencji z miejscowymi mistrzami deski. Dzieci dosłownie rozpływają się w ciepłym oceanie. W drewnianej kanciapie spowitej chmurą konopnego dymu za jednego dolara można wypożyczyć boogie board, krótką deskę do ślizgania się na falach na leżąco. Tola z Ludwikiem oszaleli na punkcie tych desek i codziennie od rana przebijają się przez spienioną kipiel przypływu, by dawać się nieść przybojowi daleko w głąb plaży. Ledwo udaje nam się zapędzić ich do cienia, bo w południe słońce wali pionowo z góry i pali niemiłosiernie.
Nie ma tu żadnych blokowisk na plaży, które straszą w Egipcie, ani hippisowskich biedakurortów dla freaków z Zachodu, które przyprawiają o mdłości w Tajlandii albo na Goa. Mieszkamy za załomem skały, w jednoizbowym domku z łazienką jakieś 15 metrów od rafy koralowej, o którą rozbijają się trzy-czterometrowe fale. Rafa chroni zaciszną lagunę od grzbietów fal okupowanych przez surferów. Po południu, gdy słońce jest bardziej miłosierne, schodzi się tu cała wioska: dzieci pluskają się w płytkiej wodzie, a Tola i Ludwik błyskawicznie przyłączają się do zabawy, w której nie ma nawet mowy o zderzaniu się jakichkolwiek kultur i cywilizacji. Zakupione w Go Sport i Decathlonie maski do nurkowania i rurki wędrują z rąk do rąk, gdy syngaleska i polska dzieciarnia urządza bezkrwawe polowania na bajecznie kolorowe ryby uwijające się wśród koralowców.
Uciekinierzy z sierocińca dla słoni.
– To ma być herbata? – Tola biegnie wśród niskich herbacianych krzewów, które porastają górzyste wnętrze wyspy. Delikatne listki mają soczyście zielony kolor i wyglądają równie malowniczo jak pozostawione w nienaruszonym stanie rezydencje brytyjskich kolonizatorów, którzy stworzyli słynne cejlońskie plantacje. Brytyjczycy zostawili tu po sobie eleganckie hotele, tory wyścigów konnych i uprawy europejskich warzyw, którymi tamilskie kobiety handlują przy drogach. W górach jest jak w raju, temperatura nigdy nie przekracza tu 24 stopni i nie spada poniżej 18. To zupełnie inny świat niż tropikalne wybrzeża Oceanu Indyjskiego, które opuściliśmy dzień wcześniej.
Był blady świt, gdy wyruszyliśmy w góry. Po drodze wpadliśmy na przystań rybacką w Mirissie. Pełno tam było rybaków o ziemistej cerze ludzi pracujących nocą, którzy pluli zabarwioną betelem na krwawy kolor śliną wprost między pękate tuńczyki i rekiny młoty wcześniej pozbawione wypustek zakończonych wyłupiastymi oczami. Tola z Ludwikiem początkowo trochę lamentowali nad losem biednych zwierzątek, ale podobnie jak wcześniej szybko zaakceptowali odmienność ludzkich zachowań i obyczajów, tak i teraz stopniowo przyzwyczaili się do tego, że świat zwierząt nie jest tu dekoracją z zoologu, tylko częścią codziennego życia ludzi.
A było się do czego przyzwyczajać. Całe hektary wyspy to parki narodowe, gdzie łatwo natknąć się na krokodyle, lamparty i ptactwo wszelkich rozmiarów i kolorów. W czasie podróży przez Sri Lankę spotykaliśmy wioskowe psy obszczekujące metrowej długości warany, które dostojnie maszerują zakurzonym traktem przecinającym wioskę. Po plaży śmigały kraby pustelniki, które chronią swoje nieopancerzone odwłoki, nosząc na grzbiecie muszle porzucone przez morskie ślimaki. Nawet w pokojach, w których spaliśmy, do snu kołysały nas pohukiwania półprzezroczystych gekonów przyklejonych do ścian i sufi tów.
W świątyniach rządziły małpy. W Kandy, gdzie przechowywany jest ząb Buddy, największa relikwia Sri Lanki, wśród pielgrzymów rej wodziły makaki wymuszające łakocie od pątników. No i słonie, oswojone, które można głaskać, karmić i na nich siadać. Albo dzikie, na które można wpaść w czasie safari. I wreszcie te w sierocińcu, zbierane przez wolontariuszy w dżungli sieroty, których rodzice wylecieli w powietrze na minach podkładanych przez uczestników wojny domowej. Niektóre były okaleczone i smutne, inne, te bardziej niesforne, wymykały się spod kurateli opiekunów, by zakosztować swobody w cieniu dżungli.
Wystarczyło usiąść na kamieniu nad brzegiem rzeki, przez którą poganiacze przepędzali stado słonich sierot, i patrzeć, jak dwójka uciekinierów, zapierając się trąbami, próbowała niezdarnie wspiąć się na stromą skarpę, która dzieliła ich od puszczy.
– A czy moglibyśmy zabrać do domu jednego takiego słonika? – Tola zapytała dla zasady, bo po jej uśmiechu wywnioskowaliśmy, że nie wierzy w sens tego pytania. Ale musiała je zadać, tak jak wtedy, gdy pędziła w podskokach w dół pokrytego herbacianymi krzewami wzgórza, upewniając się, że te małe zielone listki to rzeczywiście herbata, którą siorbiemy w ponure, chłodne popołudnia.
Zaprowadziliśmy więc dzieci do wielkiej suszarni herbaty, gdzie od połowy XIX wieku selekcjonuje się i suszy najprzedniejsze cejlońskie gatunki. Zakupiliśmy tam zapasy mieszanej BO, BOP i BOPF, które różnią się smakiem i mocą, ściśle zależną od wielkości liści. Im mniejsze drobinki w paczce, tym mocniejsza herbata. Wykańczamy dziś te zapasy, parząc herbatę z kardamonem i dodając niewielką ilość tłustego mleka. Zgodnie z europejsko-azjatyckim zwyczajem z czasów, gdy zderzenie cywilizacji miało wyłącznie pozytywne konotacje.