Zanim zaczniecie wasze dziecko ugniatać, lepić i przycinać według obowiązujących aktualnie wzorów, najpierw przyjrzyjcie się mu uważnie i posłuchajcie swojej rodzicielskiej intuicji. Bo znacznie lepiej jest towarzyszyć dziecku w rozwoju niż wychowywać – twierdzą Małgorzata Strzelecka i Agnieszka Stein – matki i psycholożki jednocześnie.
Agnieszka i Małgosia uważają, że nie ma cudownych recept na wychowywanie, bo inaczej „noworodki rodziłyby się z instrukcją obsługi na plecach”. Bliska jest im koncepcja tzw. attachment parenting, spolszczonego jako „rodzicielstwo bliskości”, ale podchodzą do tematu bez dogmatyzmu, z otwartą głową. W wychowaniu kluczowe są dla nich słowa „porozumienie” i „szacunek”.
Jako matki miały i mają okazję same przekonać się, co najlepiej sprawdza się w praniu – Małgosia Strzelecka jest mamą dwóch dorosłych już synów, Agnieszka Stein towarzyszy swojemu synkowi w zmaganiach ze szkołą. Dzieciom oraz ich rodzicom przyglądają się też na co dzień w pracy – Małgorzata jest psychologiem w żłobku, Agnieszka współpracuje z przedszkolami Montessori, ośrodkiem terapeutycznym Polana oraz z gimnazjum.
Filozofia zamiast metody
Paradoks polega na tym, że dziś trzeba uczyć ludzi naturalnego rodzicielstwa. Rodzice, zamiast słuchać siebie, szukają gotowej koncepcji wychowawczej, która odpowie na wszystkie ich pytania. Nie wierzą własnej intuicji, ale też często wyłączają myślenie, zdając się na metody, systemy, punktacje w postaci naklejek etc.
Dziecko, przychodząc na ten świat, nie wie, że żyje w XXI wieku, i tak jak przed tysiącami lat ma w sobie zakodowany program, który mu mówi, czego ma w życiu szukać, o co zabiegać, co mu jest potrzebne do przetrwania.
Wie, że przede wszystkim ma się pilnować drugiego człowieka, głośno sygnalizować, kiedy się zgubi, bo może się okazać, że gdzieś na sawannie wypadło mamie i trzeba krzyczeć, żeby nie zostać zjedzonym przez tygrysa. Te wszystkie programy są w nas obecne od chwili narodzin i praktycznie się nie zmieniły.
– Dzieci współczesne i te sprzed kilkunastu wieków tak samo potrzebują do rozwoju bliskiej obecności drugiego człowieka i tak naprawdę nic poza tym. – twierdzi Małgorzata Strzelecka. – A później, by proces poznawczy trwał, wystarczy jeszcze parę najprostszych rzeczy, które można znaleźć w najbliższym otoczeniu: ziemia, patyk, kamień. Wypasione zabawki są potrzebne raczej nam niż dzieciom.
Dlatego Małgosia unika mówienia o „wychowywaniu”, woli raczej mówić o towarzyszeniu dziecku w rozwoju. – To najcenniejsza rzecz, jaką ma dziecko – potencjał rozwojowy. Bardzo często, mówiąc o dzieciach, określa się je w negacji, to dorosły jest punktem odniesienia, a dziecko jest czymś mniej – mniejsze, głupsze…
Tymczasem ono ma dużo większy potencjał rozwojowy niż dorosły, jest bardziej chłonne, spostrzegawcze, szybciej się uczy – opowiada. – Do tego stopnia, że słynna badaczka zajmująca się psychologią rozwoju na Berkeley University Alison Gopnik powiada, że rozwój człowieka przypomina dojrzewanie motyla, tyle tylko, że to dzieci są motylami, a potem zamieniają się w gąsienice – mówi Agnieszka.
Czy konsekwencja jest konieczna?
– Konsekwencja dobra jest w tresowaniu dzikich zwierząt. W bliskich miłości relacjach z własnymi dziećmi często dużo zdrowsza i bardziej pedagogiczna okazuje się niekonsekwencja”. – Kwestia, że „rodzicowi nigdy nie wolno być niekonsekwentnym”, to jedna z takich gotowych recept rodem z kolorowego poradnictwa. Przychodzi do mnie tata, który mówi: „Ustaliłem jakiś głupi zakaz, sam przez to cierpię i dziecko cierpi, ale nie mogę się wycofać, bo przecież nie można, bo konsekwencja”. A ja pytam: dlaczego właściwie nie można? Właśnie można, bo to też czegoś pozytywnego uczy – komentuje Agnieszka.
A co w kwestii wyznaczania granic?
Wielu rodziców przychodzących do psychologa prosi o pomoc w stawianiu dzieciom granic. Z tym że tych granic tak naprawdę nie trzeba stawiać, bo one po prostu istnieją, wystarczy je dziecku pokazać.
Nie majstruj przy dziecku
Czy jednak łagodna wizja rodzicielstwa bliskości pokazywana w opozycji do rygorystycznego wychowywania przystaje do wymagań rozpędzonych, egoistycznych czasów? Zwłaszcza że dzieci potrafią być często dzikie w naprawdę nieprzyjemny dla rodziców sposób. – Po pierwsze, rodzicielstwo bliskości nie jest wcale takie milusie i słodkie, bo na pewno są w nim: życie, emocje i energia, która jest między ludźmi.
Zakłada umiejętność mówienia „nie” wtedy, kiedy trzeba. Ale myślę, że jest w nim również trochę fajnego luzu, który pozwala odwołać się do własnej intuicji, własnych potrzeb. Pozwala też czasem spojrzeć inaczej na to, co dla nas nieprzyjemne. Wściekamy się, że dziecko bawiło się błotem i się pobrudziło, ale to, że dziecko jest brudne, nie jest „obiektywnie” nieprzyjemne, tylko jest takie dlatego, że takie zrobiliśmy założenie.
Denerwujemy się, że zmarnowało dwie rolki papieru toaletowego, a przecież to kosztuje mniej niż najtańsza edukacyjna zabawka. Ale my wolimy kupić zabawkę, niż dać mu uruchomić wyobraźnię – stwierdza Agnieszka. A skoro już mowa o pozytywnych i negatywnych aspektach dziecięcej dzikości… – Kultowa pani docent Hanna Olechnowicz – wciąż za mało rozpropagowana pionierka polskiej psychologii rozwojowej – powiedziała kiedyś, że rozwoju nie da się przeskoczyć ani przejść na jednej nodze. Czyli, że częścią rozwoju jest to, że dziecko współpracuje, ale częścią jest też, że się przeciwstawia. Uczy się budować wieżę z klocków, ale też uczy się ją rozwalać. A my mamy taką tęsknotę, żeby zawsze było miło. Tak się nie da – mówi Agnieszka.
Jako odpowiedzialni rodzice warto wziąć sobie do serca to, że nie musicie „majstrować” przy swoim dziecku. Najpierw poukładajcie samych siebie. Wtedy wszystkie inne sprawy same się ułożą”. – twierdzi Agnieszka Stein