Maja ma mamę i tatę, którzy prowadzą oddzielne życie, Kajetan mieszka z Anią i nigdy nie poznał swojego taty, Rodzice weroniki przeszli kryzys, ale nadal żyją razem. Dla nich wszystkich święta to wyjątkowy czas, mimo iż każda rodzina spędza je inaczej…
Maja, 8 lat
Moje święta są trochę inne od świąt moich przyjaciółek – Zosi czy Natalii. One co roku spędzają je w domu, ja jeżdżę po całym świecie. W zeszłym roku nasza rodzina spotkała się w Madrycie. Wynajęliśmy dom z basenem i mieliśmy fantastyczne święta. Z Australii przyjechała nawet babcia Hania, a z Lwowa – ciocia Marta. Mówiliśmy po polsku i po angielsku i wszystkim się ciągle coś myliło. Ciocia na przykład poprosiła męża mojej babci, by schował pod schodami prezenty, a on poszedł z nimi do garażu, bo źle ją zrozumiał. A ponieważ ma alzheimera, nie mógł sobie potem przypomnieć, gdzie schował te prezenty, więc szukaliśmy ich przez kilka godzin. Wszyscy byli wkurzeni, ale ja uważam, że to była niezła zabawa. W domu było 20 osób, w tym troje małych dzieci i pies, z którym nie rozstaje się żona mojego taty. Ten pies jest milszy niż ona, ale w tym roku naprawdę starała się być dla nas wszystkich fajna, a mnie kupiła genialny zestaw do robienia makijażu, w takiej walizce jak mają profesjonalne makijażystki w telewizji. Nie mieliśmy prawdziwej choinki, bo w Madrycie nie mają takich choinek, ale tata kupił taką dużą naklejkę z choinką, którą przykleja się po kawałku i która nie pozostawia śladów na ścianie. Można ją potem odkleić i schować do pudełka na kolejne święta na przykład w innym zakątku świata! Po prostu czad! I wszyscy razem próbowaliśmy ułożyć z tego drzewko, i bardzo było śmiesznie. Dostałam przepiękne prezenty, w tym turkusową sukienkę z Australii, wielkiego misia koalę i płytę Jamesa Arthura. Z dedykacją! Było mi tylko smutno, że nie ma z nami babci Zosi, czyli mamy mojej mamy, która odeszła parę lat temu. Bo z nią kojarzą mi się święta w domu, gdy mieszkaliśmy jeszcze razem. Babcia Zosia piekła najlepszy makowiec w całym Izabelinie.
Jaś urodził się dokładnie w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Pamięta bardzo dobrze ten czas, to było trzy lata temu. Zamiast choinki na środku salonu stała torba z rzeczami do szpitala, no i kołyska. Dorota była sama w domu, pięcioletnią Maję parę dni wcześniej zabrał do Londynu jej tata, bo mieszka tam z nową rodziną. Sąsiadka z naprzeciwka była uprzedzona, by w razie skurczów pomóc Dorocie się zorganizować. Nawet zobowiązała się nie pić w Wigilię, by móc prowadzić. Kochana ta Ewa. Mama Doroty miesiąc wcześniej zmarła na nowotwór, bardzo chciała zobaczyć przed śmiercią Jaśka, ale się nie udało. To był dla Doroty chyba najtrudniejszy czas w życiu. Śmierć mamy, ciąża, Robert, który nie mógł się zdecydować, czy odejść do niej od żony i dzieci. Czekała na ten poród, nie mając pojęcia, jak to będzie. Wiedziała, że będzie z tym sama, bo romans był skrywany i mimo ciąży tamta rodzina nie wiedziała o jej, a właściwie ich istnieniu. A Wigilia to najgorszy czas dla kochanków – ich miłość nie ma świadków, więc nie ma też świąt. Robert miał nadzieję, że Dorota urodzi wcześniej, bo rzadko druga ciąża bywa przenoszona. Śmiali się nawet, że musi się wyrobić do 22 grudnia. Czy była zła? Początkowo tak. Nie chciała go widzieć, wyrzucała z domu, klęła się na Pana Boga, że nie daje jej szansy na normalne życie. Przestała chodzić do kościoła, ale zaczęła na terapię grupową. I to chyba był strzał w dziesiątkę. Terapeutka i inne kobiety dały jej siłę, by sama się podźwignęła. Uświadamiały jej, że to jest test dojrzałości, który musi przejść sama. Ona najlepiej wiedziała, że związek z żonatym mężczyzną, szczególnie gdy są tam dzieci, wiąże się z ryzykiem samotności. To ona podjęła decyzję, by odejść od męża, ale on nie zostawił swojej rodziny. Że to niesprawiedliwe? A czy sprawiedliwe było zostawić Artura, który kochał ją i Maję? Czy sprawiedliwe były ich skrywane wyjazdy, gdy Tośka, córka Roberta, chorowała, albo Tadek, jego syn, miał problem w szkole? Nie były. Gdyby rozpatrywać ich związek w kategoriach możliwych perspektyw, to niewiele tam było punktów zaczepienia. Ale zdarzyła się miłość. I urodził się Jaś. Wigilię spędziła na czerwonej kanapie, przerzucając kanały i roniąc łzy przy familijnych bożonarodzeniowych opowieściach o rodzinie w komplecie i słodkim hałasie śmiejących się dzieci w uściskach obojga kochających się rodziców. Myślała wtedy, że u nich nigdy tak nie będzie. Że pozbawiła Maję, siebie oraz jeszcze nienarodzonego Jasia szansy na piękne święta. Bo ich święta zawsze będą inne. Inne, znaczy gorsze. W szpitalu nie zjawił się nagle Robert. Nie było też Mai i jej taty, którzy w ostatnim filmowym momencie nie postanowili jednak rzucić wszystkiego w Londynie i przylecieć do niej, by ją wspierać. Nie było też jej mamy, za to parę dni później przyjechała Marta, jej siostra, która mieszkała w ich rodzinnym domu we Lwowie. Ale ta noc, gdy urodził się Jaś, była wyjątkowa. Wraz z nim urodziła się w niej potężna siła do życia. Do samostanowienia. Do walki. Do szczęścia, chyba. Jasiek leżał na jej brzuchu, a ona czuła się spełniona jak nigdy przedtem. Ta siła pomogła jej przetrwać wiele jeszcze trudnych momentów. Pomogła jej ułożyć relacje z nową żoną ojca Mai, z jego dziećmi, z teściową, która nie mogła jej wybaczyć zdrady. Stanęła też twarzą w twarz z żoną Roberta i wzięła swoją część odpowiedzialności za jej krzywdę. Bo Robert po kilku miesiącach wyprowadził się od żony. Zaczęła również studia psychologiczne i chodziła na szkolenia z wczesnej relacji matka – dziecko. Udało się. Pierwsze święta i kolejne nie były łatwe, bo albo nie było Roberta, albo Mai, nigdy nie zdarzyło się, by mogli 24 grudnia siąść do wigilijnej kolacji razem, jak rodzina. I wtedy wpadła na pomysł, by zrobić to inaczej, by spotkać się w połowie drogi. Znalazła niedrogi dom w Madrycie i zaprosiła rodzinę Artura, teściową, siostrę z rodziną, a także żonę Roberta z dziećmi. Ci ostatni nie byli gotowi dołączyć, chyba za dużo jeszcze było w nich żalu i pretensji. Ale Dorota wierzy… nie, ona wie, że za rok albo dwa lata spotkają się w innym miejscu na świecie i siądą do wigilii wszyscy razem. Bo oni są trochę jak to drzewko we fragmentach, które można posklejać w dowolnym miejscu na świecie. Są i będą rodziną.
Kajetan, 9 lat
Pyta mnie pani o tatę, ale ja nie mam taty. Nigdy go nie poznałem, bo kiedy byłem mały, odszedł od nas i mieszka teraz bardzo daleko. Mama mówi, że jestem do niego podobny i mamy taki sam uśmiech, ale nie jestem tego pewien, bo na zdjęciach tego nie widać. Zresztą mamy bardzo mało jego zdjęć. Mama nie lubi, jak mówię o nim „tato”, tłumaczy mi, że tata to jest ktoś, kto kocha i dba o dziecko, a jego nie ma. Mówimy więc o nim On. Ogólnie mało o nim rozmawiamy. W święta mamy taki zwyczaj, że wysyłamy mu kartkę. Mama nie zna jego adresu, ale wiemy, gdzie mieszka jego mama, czyli moja babcia. Robimy pocztówkę z mojego zdjęcia i podpisujemy zawsze tak samo: „Ala i Kajetan”. Mama mówi, że mimo iż on się nie odzywa, to na pewno jest mu miło, że ma takiego świetnego syna. Bo według mamy jestem świetny. Pani od matematyki pewnie tak nie uważa, ale ona na szczęście nie jest moją mamą. Moja mama jest naprawdę najlepsza na świecie. Pyta pani o święta. My z mamą nie mamy rodziny, bo mama wychowała się w domu dziecka, więc spędzamy je z przyjaciółmi mamy. Mamę wszyscy lubią, dlatego ma dużo znajomych, którzy przychodzą do nas do domu. Mamy bardzo małe mieszkanie, ale kupiliśmy taki rozkładany stół turystyczny który zajmuje prawie cały pokój z kuchnią i urządzamy u nas wigilię dla ludzi podobnych do nas. Jakich podobnych? No takich, którzy też nie mają tatów, babć, dziadków. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak dużo jest takich ludzi na świecie! U nas gości na wigilii jest zawsze tylu, że czasami się nie mieszczą i stoją. Zawsze w święta jest bardzo wesoło, śpiewamy kolędy, pieczemy razem ciasta i mięsa, robimy prezenty. Bo u nas jest taka zasada, że się prezentów nie kupuje, tylko je robi. Więc jak o czymś marzę ze sklepu, to mama daje mi na mikołajki, ale pod choinkę to dostaję najczęściej skarpety robione na drutach przez ciocię Gosię lub fajne kolorowe czapki, ramki na zdjęcia, różne rzeczy z gliny, które mama potrafi zrobić, i koszulki ze śmiesznymi nadrukami. Byłem kiedyś w drugi dzień Bożego Narodzenia u kolegi, bo chciałem zobaczyć, jak się spędza święta w rodzinie, ale trochę było nudno. Wolę te nasze. Nie, nie wiem dlaczego…
Ania urodziła Kajetana jeszcze na studiach. Dziecko ze zwariowanej studenckiej miłości, którą zweryfikowało życie. Spotkali się w akademiku SGGW – on z Bydgoszczy, ona z Tarnobrzega, Studiowali na jednym wydziale. Pod koniec drugiego roku pojawił się Kajetan. Za wcześnie. Oboje nie byli gotowi na zobowiązania. Może Ania bardziej, ponieważ dziecko wymusiło na niej dyscyplinę i lepsze zorganizowanie życia. Szybko zatrudniła się jako barmanka, bo wieczorami Kajetan spał, a przyjaciółka, z którą potem wynajęła mieszkanie, czuwała przy nim. Oprócz niej nie miała nikogo do pomocy. Ale jako wychowanka domu dziecka potrafiła sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach, widać to było już wtedy, gdy marzyła o sukience na sylwestra, ale nie było jej stać, więc zaczęła zbierać stare przedmioty, niepotrzebne ubrania znajomych i je przerabiać. Jej mały pokój stał się pracownią, w której powstawały najoryginalniejsze rzeczy. Szło jej doskonale, wkrótce jej pracami zaczęli interesować się obcy ludzie. Zamawiali sukienki, wazony czy obrazki. Ania zaczęła żyć ze swoich artystycznych pomysłów. Powstał sklep internetowy, który opierał się na pomyśle, że zamiast wyrzucać, oddajesz rzecz do przerobienia i dzięki temu masz coś starego, ale nowego. Z czasem przerabiała nawet kanapy, wyszywając na nich rodzinne historie. Ania uwielbiała tę pracę, bo lubiła być blisko ludzi. Ojciec Kajetana odszedł pół roku po porodzie. Dziecko zabierało mu wolność, która była dla niego jak powietrze. Dusił się w ich małym mieszkanku, w obowiązkach, ustalonym przez dziecko rytmie dnia. Klasyka. Było jej przykro, ale spodziewała się tego. Wychowanka domu dziecka najlepiej wie, że ludzie przestają kochać i odchodzą. W późniejszych relacjach Ania uprzedzała innych i sama odchodziła pierwsza. Może z obawy przed kolejnym odrzuceniem? Powiedziała sobie: „Dziecko nauczy mnie kochać”, i tak się stało. Tylko z Kajetanem czuje się bezpiecznie. Wie, że przyjdzie czas, kiedy będzie musiała mu pozwolić odejść, ale ma nadzieję, że do tego momentu na tyle utrwali sobie lekcję kochania, że przestanie się bać. Święta to dla nich piękny czas. W jej małej pracowni gromadzą się ludzie, którzy podobnie jak ona nie mają dokąd pójść i z kim być tego dnia. Przychodzą dwie pary przyjaciół gejów, których nikt nie chce zapraszać razem na wigilię, i dwie samotne przyjaciółki – jedna z córkami bliźniaczkami. Jest też ciotka, której wszyscy zmarli, i sąsiad alkoholik, który tego dnia akurat nie pije. Przychodzi, kto chce. Kajetan nauczony jest, że święta są spotkaniem z różnymi ludźmi i z miłosierdziem. Zapytany kiedyś, co znaczy to trudne słowo, odpowiedział, że „to miłość, która siedzi i czeka na innych”. Tak też rozumieją święta.
Weronika, 6 lat
Uwielbiam święta! Uwielbiam je, bo jest Mikołaj, choinka, są prezenty i wszyscy są dla siebie mili. Nawet moja głupia siostra Julka nie wyzywa mnie i nie szczypie, tylko pożycza swoje Pet Shopy do zabawy. U nas jest tak, że rano budzimy się i biegniemy zobaczyć, co Mikołaj przyniósł pod choinkę. Julka mówi, że Mikołaja nie ma, ale myślę, że chce mnie zdenerwować i jak zawsze pokazać, że jest starsza i wszystko wie lepiej. Bo niby skąd te prezenty? Z nieba spadły? Rodzice by ich nie kupili, bo ciągle mówią, że nie mają na nic pieniędzy. To musiał być jakiś sponsor. No, znaczy się Mikołaj… Rano więc otwieramy prezenty, bo jak potem idziemy do babć, to mama mówi, że nie wypada tam brać prezentów z domu. Bo my mamy kilka wigilii. Rano jest śniadanie wigilijne w domu, potem jesteśmy u babci Joli, która jest mamą taty, a na końcu idziemy do babci Tereski, u której spędzam najwięcej czasu w życiu. Zresztą babcia świetnie gotuje, a ja bardzo lubię jeść, co wciąż denerwuje mamę, która zabrania mi słodyczy, chipsów i w ogóle samych najlepszych rzeczy. Kiedyś mieszkałyśmy z mamą u babci przez kilka miesięcy i było naprawdę fajnie, mogłyśmy z Julką robić wszystko, a potem tata wrócił z delegacji i znów nic nie było można. Więc rano oglądamy prezenty, trochę się bawimy i szykujemy do babć. Wkładamy ładne sukienki i rajstopy. Nienawidzę rajstop. Powiedziałam mamie, że w tym roku nie chcę rajstop, tylko legginsy, i ona się zgodziła. Nie wie jeszcze, że nie włożę tej czerwonej sukienki, co mi kupiła, bo wcale mi się ona nie podoba. Chcę założyć strój wróżki, bo też jest elegancki, ale powiem jej dopiero przed wyjściem – wtedy to ona się na wszystko zgadza, bo się spieszy. U babci Joli jest nudno i jest niedobre jedzenie, jest dużo starszych ludzi i nie ma z kim się bawić. I są śledzie. Bleeee! Nienawidzę śledzi, nawet ich zapach jest taki, że chce mi się wymiotować. Julka udaje, że jest uczulona na śledzie, dlatego nikt nie każe jej próbować ani wąchać. Jak już grzecznie posiedzimy u tej babci, to biegniemy do drugiej. Zawsze tak jest, bo jesteśmy spóźnieni. Ale tam jest naprawdę super. I babcia mnie usypia na dobranoc, i pozwalają mi spać z kotem Psikiem. Już nie mogę się doczekać świąt, bo zamówiłam sobie Lego Friends, domek dla Pet Shopów, czarną sukienkę do ziemi i buty na obcasach. I może w tym roku uda mi się nie zasnąć i złapać Mikołaja na gorącym uczynku. Udowodnię głupiej Julce, że kłamie!
Lubi święta, ale na myśl o tej całej logistyce Dominice robi się słabo. Dwie babcie, a potem wyjazd w góry. Pieczenie, kupowanie prezentów, pakowanie. Jest ich czworo: Rafał, ona i dziewczynki. Z Rafałem znają się już ponad 15 lat, poznali się w pracy, zaczynali równo po studiach. Ona po pedagogice, on po zarządzaniu. Przynosił jej kwiaty na biurko. Przez dłuższy czas miała nadzieję, że to jej szef, w którym się kochała, a nie ten nieśmiały chudzielec z naprzeciwka. Wyjazd integracyjny poplątał wszystko, szef zaproponował jej rolę kochanki, a Rafał pocieszał się w ramionach innej koleżanki. Potem on miał wypadek na motorze, ona odwiedziła go w szpitalu i tak wybuchła miłość. Wszystko było proste i naturalne, kupili dom na kredyt, wzięli psa i urodziły się dziewczyny. A potem był kryzys, do dziś nie ma pewności, czy tam nie było kogoś trzeciego. Fascynacja żoną kolegi z pracy, która doradzała mu w inwestycjach. Przeczytała kiedyś SMS-a, jak wszystkie żony, które intuicyjnie czują, że to jest ten moment, gdy trzeba złamać zasadę zaufania. Tamta opisywała, co robi, a on „całuję”. Niby nic, a jednak coś ją tknęło. Głupio się tłumaczył. Wyprowadziła się z dziewczynkami do mamy, powiedzieli im, że tata teraz dużo wyjeżdża i będą przez chwilę mieszkać osobno. W święta przyszedł jak gość, ubrany w garnitur z ohydną gwiazdą betlejemską pod pachą. Dzieci zaczęły się śmiać, że wygląda jak klaun. Stała i patrzyła na niego smutno. Składali sobie życzenia, unikając spojrzeń i gestów. Pomyślała: „Nigdy więcej”. Złożyła pozew po Nowym Roku, ale do rozwodu nigdy nie doszło. Zaczęli rozmawiać. Poszli na terapię, wyjechali razem na długie wakacje. Z nich już razem wrócili do domu, pogodzeni. W święta mają taki zwyczaj, że jadą we dwoje na pasterkę do małego kościółka pod Warszawą. Tam rozmawiali kiedyś z księdzem terapeutą o tym, co powinni zrobić ze swoim związkiem, jak rozmawiać, przełamać nieufność, która nie pozwalała porozumieć się na nowo. Ksiądz mówił: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa, nie pamięta złego, wszystko znosi, wszystko przetrzyma”. – Już nigdy nie chcę być gościem w naszej rodzinie – mówi Rafał. Uważa, że im dwojgu się udało. Dominika uśmiecha się spokojnie. Powtarza cicho: – „Wiara, nadzieja, miłość – z nich wszystkich największa jest miłość”.