„Aby leczyć nowotwór, trzeba usunąć ciążę” – słyszały od lekarzy. Ale one nie dopuszczały takiego wyboru. Walczyły z chorobą i… przychodziły na świat ich zdrowe dzieci. Odważne matki, boskie – jak nazwała je Magda Prokopowicz, założycielka fundacji Rak’n’Roll. Ona przegrała swoją batalię z rakiem, ale zdążyła urodzić dziś ośmioletniego Leona.
Na dnie szpitalnego kosza
„Carcinoma”, tylko tyle zrozumiała z zapisanej po łacinie kartki, podanej przez wystraszoną pielęgniarkę. Carcinoma? Przecież badam tarczycę co pół roku i wyniki zawsze są takie same: mały guz z łagodnymi zmianami. Nierealne, żeby coś się zmieniło. – Aleksandra Rowicka z dezaprobatą pokręciła głową. Spojrzała niepewnie na pielęgniarki, przychodnię, w której leczy się od ośmiu lat, poczuła się taka bezradna
w tym holu. – A gdzie jest moja pani doktor? Czyż nie powinnam teraz siedzieć w jej gabinecie, słuchając, łagodnego głosu wyjaśniającego tajemnicze zapiski, które trzymam w ręku?
Zrezygnowana schowała złowieszczą kartkę do torebki, włożyła szary płaszcz i wyszła. Padał zimny listopadowy deszcz, a ona jak natrętną muchę odganiała myśl, że właśnie kończy życie; tak, wie, że jeszcze nie dziś, nie w tej chwili, na tyle potrafi myśleć racjonalnie, ale wkrótce umrze. Za rok, może za dwa lata – i wtedy jej dziecko, które od miesiąca nosi pod sercem, zostanie bez mamy.
Rytm życia Aleksandry wyznaczała praca, w której nie powiedziała nikomu, bo czy ktoś, kto nie ma tej choroby, może zrozumieć? Dom, a w nim przyjazne ramiona męża wcale nie koiły; skryte wypłakiwanie się w poduszkę i myśli wdzierające się do głowy w każdej godzinie pracy, w ciągnące się minuty powrotu do domu, gdy zmęczonym wzrokiem rejestrowała białe i czerwone światła samochodów.
Myślami otulała rosnące w niej dziecko, męża, któremu pięć miesięcy wcześniej w pięknym starym kościele powiedziała „tak”, siebie i swoje trzydzieści jeden lat, tak długo i tak krótko zarazem… To miałby już być koniec? A oni? Dziecko, mąż, rodzice? Nie może ich zawieść, odchodząc.
Pewnego dnia spotkała Anioła. Anioł nazywał się Elżbieta Stachlewska-Nasfeter i był doktorem nauk medycznych oraz jednym z najlepszych specjalistów w operowaniu łagodnych i złośliwych nowotworów tarczycy. W połowie stycznia w Centrum Onkologii w Warszawie dr Elżbieta miała przeprowadzić operację wycięcia komórek nowotworowych tarczycy; tak, komórek, bowiem Aleksandra nie umiała jeszcze wtedy wypowiadać słowa „rak”.
Powoli pakowała się do szpitala: błękitny szlafrok, który nie chciał złożyć się w kostkę, beżowa kosmetyczka, w sumie nie wiadomo po co, bo cieni do makijażu przecież nie użyje, ciepły uśmiech męża na zdjęciu. Anioł co jakiś czas do niej dzwonił, pocieszał, pomógł zarejestrować się w szpitalu. Gdy Aleksandra przekroczyła próg kliniki i usiadła na swoim/obcym łóżku, na którym wykrochmalona w przyszpitalnej pralni biała kołdra nie zachęcała do użycia, poczuła się jak zagubiona sierota. Po chwili przyszedł Anioł, pocieszył, a w kolejnych dniach opiekował się jak własną córką. Dr Elżbieta tłumaczyła, że tego typu operacje wykonuje się w trakcie ciąży, że w sali będzie ginekolog, a tak w ogóle to Aleksandra nie pierwsza i nie ostatnia. Po zabiegu oznajmiła powrót Oli do zdrowia. Że teraz ma skupić się tylko na dziecku. To wtedy Aleksandra wyobraziła sobie niechciane komórki na dnie szpitalnego kosza. Jestem zdrowa, śmiała się do siebie, gdy mąż zabierał ją do domu ze szpitala, gdy dziękowała Aniołowi, gdy dowiedziała się, że nie musi przyjmować chemioterapii, gdy pierwszy raz poczuła ruchy Antosia przypominające delikatne trzepanie skrzydeł motyla, gdy urodził się zdrowy.
Dwa lata później zobaczyła w telewizji Magdę Prokopowicz, która również walczyła z rakiem podczas ciąży. Z tej walki utworzyła fundację Rak’n’Roll dla takich jak one, aby uświadamiać lekarzom i kobietom, że rak nie zawsze oznacza wyrok śmierci, że nie trzeba usuwać ciąży, aby leczyć kobietę, jak kiedyś powszechnie myślano. Aleksandra napisała e-maila do Magdy i dostała zaproszenie na sesję zdjęciową do albumu „Boskie Matki”, w którym zaprezentowano historie i zdjęcia 10 kobiet zmagających się w czasie ciąży z rakiem.
Bezpiecznie otulone w łonie
Dopiero kiedy włożyła czerwone spodnie i czarne kozaki, zarzuciła na plecy czerwony płaszcz, po prawej stronie postawiła dużą czerwoną torbę, a na kolana wzięła ziewającego Antosia – kiedy tak pozowała jako Boska Matka, która urodziła dziecko i pokonała chorobę – dopiero wtedy nauczyła się wymawiać słowo „rak”. Zaczęła głośno mówić o chorobie, dawać nadzieję innym. W tym czasie nie poznała jeszcze Izabeli Skarbowskiej, która do sesji przywdziała niebiesko-fioletową tunikę, na głowę nałożyła błękitny szal, stanęła w ogrodzie i wyciągnęła ręce. Pstryk. Poznała ją nieco później. Nieco później usłyszała jej historię i słowa, które długo trzeszczały w uszach Izabeli: „Żeby panią ratować, trzeba usunąć ciążę. Mieliśmy kiedyś taki przypadek”.
„Usunąć, usunąć…” – upiorne wyrazy bezwiednie dudniły w głowie Izabeli siedzącej w gabinecie przed doktorem. Przywołały obrazy sprzed kilku miesięcy: wieczorną kąpiel, rękę na prawej piersi wyczuwającą zgrubienie, wizytę u ginekologa, który nie był zainteresowany, dlaczego prosi go o skierowanie na USG, wyraz twarzy lekarki robiącej badanie, tomografię, biopsję, guzek większy niż myśleli, diagnozę dzień przed Wigilią, kołaczące się po głowie hasło „śmierć”, słowa „nie damy rady oszczędzić prawej piersi”, termin operacji wyznaczony na styczeń, gwiazdkowe spotkanie z rodziną, powierzenie tajemnicy tylko jednej z trzech sióstr, inny węch dwa tygodnie przed operacją i tę pewność, co oznacza test ciążowy w łazience z samego rana: wielką radość przez łzy i wewnętrzną siłę do walki.
I tak siedziała przed nim na krześle, doktor przekładał papiery, a „usunąć” dudniło jej w uszach. Wstała. Z gardła nie wycisnęła „do widzenia”, krok za krokiem poszła w kierunku sali. Przysiadła na łóżku. Szklanym wzrokiem omiotła dwie kobiety siedzące po przeciwległej stronie. Jedna z nich obierała pomarańczę, druga pisała SMS-a. Panowała nieznośna cisza. Izabela poczuła, jak jej serce coraz głośniej bije, niczym dzwon Zygmunta na krakowskim Wawelu. Nagle zaświtało jej w głowie: „Kamiński! Mój kochany doktor Paweł, dzięki któremu mam moją pierworodną Zuzię”.
– Trzeba panią ratować, bo ma już pani jedno dziecko na świecie. Mama powinna żyć. A dziecko w łonie jest na tyle osłonięte, że nie powinno mu się raczej nic stać. – Izabela w myślach pieściła usłyszane przez telefon kojące słowa doktora Kamińskiego, które później powtórzyła kilkadziesiąt razy w kolejno udzielanych wywiadach, dodając otuchy innym matkom.
A potem onkolodzy i ginekolodzy rozmawiali długo ze szpitalnym lekarzem od groźnych słów i zdecydowano, że do przeprowadzenia operacji nie jest konieczne usunięcie ciąży. Wtedy Izabela zamknęła oczy i poczuła wielkie zmęczenie; jakby bitwę stoczyła z nacierającym zewsząd wrogiem.
Po operacji dostała skierowanie do doktora Jerzego Giermka, który odtąd ją prowadził. Nie mogła nadziwić się i nachwalić – wspaniały człowiek, do rany przyłóż, pokrzepiający, z poczuciem humoru. Doktor dobrał składniki chemioterapii w taki sposób, by nie przenikały przez łożysko. Przez trzy miesiące chodziła na pierwsze piętro Oddziału Chemioterapii Dziennej w Warszawie przy ul. Roentgena. Czuła się dziwnie z brzuchem coraz bardziej widocznym, bez włosów, w chusteczce na głowie, jedyna w ciąży wśród pacjentów. Ale widok zadartego noska Natalki na zdjęciach z USG, tak podobnego do noska Zuzi, dodawał sił, zwłaszcza wtedy, gdy podawana szybko chemia rozlewała się w żyłach, barwiąc je na czerwono, a doktor tłumaczył, że podawana zbyt wolno podziurawiłaby je na strzępy.
Na miarce krawieckiej odliczane dni
W sierpniu zdrowa Izabela urodziła zdrową Natalię, 10 punktów w skali Apgar. Niebiesko-fioletową tunikę do sesji włożyła ponad rok później. Wtedy też poznała Monikę Dąbrowską, która podczas sesji w niebieskiej bluzce i czerwonym szalu uśmiechała się do obiektywu, na kolanach trzymając Maję, a przed sobą otwartą książkę. Wtedy też dowiedziała się od Moniki, że według statystyk osoby z rakiem jelita grubego mają 25 procent szans na przeżycie kolejnych pięciu lat. Jeśli się leczą i mają postawioną diagnozę. Bo długo mogą jej nie dostać, jak Monika, która miesiącami odwiedzała lekarzy, otrzymywała kolejne chybione diagnozy, chociaż gdzieś po cichu i w ukryciu zaczęła kiełkować w jej głowie nieznośna myśl. I z tą myślą po pół roku nietrafionych prób poszła na kolonoskopię. Po badaniu oczy pielęgniarki mówiły wszystko. Zaczęło się leczenie.
I kiedy Monika, matka dwójki dzieci, przeszła przez pół roku chemioterapii, kiedy koniec leczenia wydawał się bliski, zaszła w ciążę. „To niemożliwe – myślała gorączkowo – przecież mówili, że chemia, którą biorę, wyklucza możliwość posiadania kolejnych dzieci, że komórki jajowe zostaną wybite…”.
– To źle, że pani zaszła w ciążę – pokręcił głową lekarz pierwszego kontaktu. A potem tłumaczył, że ciąża osłabi i tak już wyniszczony leczeniem organizm, że może spowodować nawrót choroby, lepiej byłoby ją usunąć. Po wizycie usiadła w ulubionym fotelu i zatonęła w myślach. Jednego była pewna: wiedziała, że tego nie zrobi; przeciwnie: tak bardzo bała się, że ją straci. Lekarz zostawił ją z ponurymi myślami, które podsuwały kolejne czarne scenariusze. Patrzyła na zaglądającą do salonu czteroletnią Anię, na sześcioletniego Janka. – Nie dożyję komunii Ani – wizualizowała sobie jej święto bez swojego udziału. Co zrobi beze mnie Janek?
Poszła do innego ginekologa i onkologa, który poprowadził jej leczenie. Najgorsza była niewiedza – z powodu ciąży nie mogła zrobić specjalistycznych badań, by dowiedzieć się, czy wyzdrowiała. Czekanie do rozwiązania wykańczało ją; odliczała każdy dzień niczym żołnierz odhaczający na miarce krawieckiej dni dzielące go od cywila. Była wdzięczna mężowi za długie spacery po lesie, za poranną kawę, ciepło i nieustający optymizm, który wlewał w nią niczym w dziurawy garnek, bo ciągle go ubywało… Miała poczucie, jakby weszła na drogę, która nigdy się nie skończy.
Aż przyszedł dzień, kiedy urodziła zdrową Maję, i potem dzień, gdy poczuła, że wyzdrowiała, chociaż bała się nadal – wtedy gdy była w ciąży z czwartym dzieckiem, Gabrysią – ale wszystko skończyło się dobrze. Monika uwierzyła, że można przez to przejść i zwyciężyć. Obiecała Magdzie Prokopowicz, którą poznała podczas choroby i z którą obie płakały nad swoimi historiami, że zajmie się fundacją. Dziś, jako członek zarządu pełniący tę funkcję społecznie, daje nadzieję innym kobietom; mówi, żeby traktowały swoją historię jako etap do przejścia, że nawet jak natkną się na bardzo strome schody, to jeśli uwierzą w pozytywne zakończenie, łatwiej je pokonają.