Już roczne dziecko uczy się bardzo pożytecznego słówka „daj”, a kiedy patrzy łzawymi oczami kota ze „Shreka”, trudno mu nie ulec. Zresztą obowiązkiem rodzica jest przecież nie tylko zapewnienie miłości, ale też ubrań czy zabawek. Jednak z biegiem lat rodzicielskie dawanie ma coraz mniej wspólnego z naturą i czasem staje się problemem. Nie uchronimy dzieci od konsumpcjonizmu, ale możemy uchronić od materializmu.
Ponoć nastały czasy postmaterialne i teraz zamiast rzeczy kolekcjonuje się wspomnienia. Szkoda tylko, że moje dzieci zupełnie lekceważą te – według nich – nowomodne bzdury i o wiele bardziej, niż napawać się widokiem na bieszczadzką połoninę, wolą dostać po jeszcze jednej Barbie. Dlatego, chociaż kiedyś zarzekałam się, że w moim domu będą tylko kredki, papier i przestrzeń dla fruwających swobodnie myśli, teraz godzę się z tym, że pół mieszkania jest zarzucone Fisher Price’em. Zresztą czy my, rodzice, mamy jakiś wybór? I z drugiej strony – czy takie ciągłe dawanie nie skutkuje wychowaniem małych, zapatrzonych w siebie i swoje łupy materialistów?
Dzieciństwo de luxe
Dawanie to nowość w polskim wychowaniu. Jeszcze 20 lat temu nie było o nim mowy, bo ani pieniędzy, ani giftów po prostu nie było. Za to teraz coraz częściej wartość dziecięcych ubrań, butów, zabawek i gadżetów przewyższa stan posiadania ich rodziców. Maluchy opływają w dobra kilkanaście lat wcześniej niż zaczynają zarabiać. I nie kto inny, tylko najbliższa rodzina daje im ten luksus. – Od kilku lat mówimy w psychologii o zjawisku „dzieciństwo de luxe”. W naszym społeczeństwie promuje się postawę, aby poświęcać i dawać dziecku to, co najlepsze, zapewnić mu od najmłodszego życie z najwyższej półki. Zjawisko to łączy się z coraz późniejszym macierzyństwem Polek. Rodzimy dzieci dopiero wtedy, kiedy jesteśmy już pewne, że nas na to stać – wyjaśnia Aleksandra Jasielska, psycholożka, współautorka wydanej w maju książki „Dorośli reklamują, dzieci kupują”. Dla wielu rodziców „zapewnianie dziecku tego, co najlepsze” oznacza wyłącznie dawanie tego, co można kupić. Kiedy czas stał się dobrem reglamentowanym – i to w bardzo skąpych porcjach – łatwiej jest wykupić dziecku kurs gry na pianinie, niż pograć z nim na cymbałkach w domu, łatwiej podarować laptopa, niż czytać mu codziennie dwadzieścia minut.
Kolejka dla taty
Nie zawsze jednak zasypywanie dziecka prezentami ma na celu zaspokojenie rodzicielskiego poczucia winy. Za szałem kupowania czasem kryją się inne pobudki. – Kiedy moje dzieci poszły do szkoły, okazało się, że posiadanie pewnych zabawek czy ubrań jest dla nich ważne. Na początku miałam problem z kupowaniem rzeczy, które wydawały mi się niekonieczne czy niepotrzebne, ale potem przypomniałam sobie własne dzieciństwo i to, jak bardzo marzyłam np. o takich gąbczastych naklejkach, których rodzice nie mogli mi kupić. Doszłam do wniosku, że moje dzieci mają prawo do tego typu marzeń i do ich realizacji – taką strategię wychowawczą przyjmuje Zofia Stanecka, mama trójki maluchów, autorka bajek dla dzieci, w tym wydanej niedawno książki „Basia i pieniądze”.
Naukowcy jednogłośnie przyznają, że kiedy rodzice kupują swoim dzieciom ubrania z najnowszych kolekcji albo wszystkomające lalki, często tak naprawdę wybierają te skarby dla siebie samych. – Poprzez zakupy dla dziecka kompensujemy sobie własne dzieciństwo, które upływało w o wiele biedniejszych czasach – mówi Tomasz Sobierajski, socjolog. Mechanizm jest stary jak świat: tata kupuje synowi wymarzoną kolejkę, a mama stroi córeczkę w falbaniaste sukienki, których nie było w sklepach, gdy sama była mała. Kiedy zaś dorośli odreagowują szaro-buro-biedne lata 70. i 80., ich dzieci dostają przy okazji najwymyślniejsze gadżety świata. I, wbrew rodzicielskim założeniom, wcale nie są bardziej szczęśliwe, niż byłyby, mając tylko jedną lalkę i jedno autko. Tłumaczeniem tego zjawiska może być teza Janusza Czaplińskiego, socjologa, autora „Psychologii szczęścia”: „Szczęście w bardzo niewielkim stopniu zależy od czegokolwiek, co nam się w życiu przytrafia”. Nie ma powodu, aby jego słowa miały odniesienie tylko do dorosłych.
Bakugany i pet shopy
A skoro już o gadżetach mowa – czy wiesz, co to takiego bakugany? Jeśli nie, to najpewniej twoje dziecko nie chodzi do przedszkola. Bakugany to wojownicy zwinięci w plastikową kulkę, w komplecie z kartami do gry. Pet shopy zaś to słodkie zwierzęce figurki o wielkich oczach i jeszcze większych główkach – oryginalne mają magnes w nóżce i ruszają główką. Nieoryginalne to obciach. Wie o tym już pięciolatek.
– Dziś dużo wyraźniej niż jeszcze 20 lat temu widać wśród dzieci podziały ze względu na pieniądze. Wtedy w szkołach dzieci dobierały się raczej pod względem statusu społecznego: były dzieci robotnicze albo inteligenckie, teraz są bogatsze albo biedniejsze – mówi Tomasz Sobierajski. I one świetnie zdają sobie sprawę z tego, co jest drogie, świadomość marki wysysają niemal z mlekiem matki.
Badania przeprowadzone trzy lata temu przez badaczy z Uniwersytetu Stanforda wykazały, że już trzylatek z góry marchewek wybierze tę opakowaną w papierek z McDonalda. Wyedukowane marketingowo przedszkolaki przechwalają się zabawkami z logo czy metkowymi ubraniami, ale wyścig o tytuł największego gadżeciarza w grupie nie kończy się wraz z przedszkolem.
W podstawówce rywalizacja staje się jeszcze bardziej zacięta, a ostracyzm towarzyski związany z brakiem określonych zabawek – jeszcze bardziej dotkliwy. A apetyty dziecięce są o wiele bardziej zaostrzone niż w czasach naszego dzieciństwa. Bo choć dziecięce kolekcjonerstwo nie jest żadnym nowym zjawiskiem, to już to, na co dzieci polują, może zaskakiwać. My zbieraliśmy papierki po gumach albo znaczki, co nie musiało wiązać się z wydawaniem pieniędzy. Dziś nie trzeba szukać po strychach nowych eksponatów, prosić znajomych i wymieniać się modelami. Wystarczy iść i kupić. Na szczęście nie znaczy to, że dbając o towarzyskie sukcesy naszych dzieci, musimy co miesiąc wyrzucać połowę pensji.
– Moje dzieci nie mają zbyt wielu zabawek. Ale moja córka ma talent plastyczny i jest w tej szczęśliwej sytuacji, że to ona w klasie wyznacza trendy. Kiedy robi pompony z wełny, to po chwili naśladuje ją cała klasa. Okazuje się, że wystarczy znaleźć dziecku hobby czy sport i już nie trzeba się określać za pomocą dżinsów albo zabawek – przekonuje Małgorzata Corvalan, twórczyni portalu www.miastodzieci.pl, mama Misi i Maćka.
Pasja zamiast zabawki to nie tylko tanie, ale i bardzo wychowawcze wyjście. Badania przeprowadzone na Uniwersytecie w Minnesocie wykazały, że dzieci, które mają prawie wszystko, zwykle mają też niskie poczucie wartości. Mali materialiści zaczynają określać się według zasady: „jestem tym, co mam”, i brak nowego drogiego gadżetu odczuwają jako porażkę życiową. Wiedząc o takim psychologicznym mechanizmie, łatwiej odmawiać proszącemu o nową zabawkę dziecku.