Wszyscy mamy pralki. I świetne proszki w komplecie. Jeszcze nigdy utrzymanie ubrań w czystości nie było tak łatwe. Skąd więc ten lęk przed plamą? Dajmy się dzieciom pobrudzić. Dajmy dzieciom pożyć!
Idę z córką na dwór. Ma rok z małym ogonkiem na karku, chodzić jeszcze nie umie, ale nie przeszkadza jej to zdobywać świata na czworakach. Tak więc idziemy. Ona w wózku, ja pcham.
Ale wiem, że to długo nie potrwa, zaraz będzie chciała wyjść, bo nudno. A parę rzeczy chciałabym w miarę szybko załatwić. Biorę ją na sposób, czyli… na jagodziankę. Jagodzianka pyszna, szczególnie to kolorowe w środku: „Mmm, mamusiu, jaka ona pyszna”. W trzy sekundy upaćkane ręce, paszcza, wózek i ubranie: „Bo te jagódki, mamusiu, tak cudownie się ze środka wydłubuje, i one są takie dobre”.
Wzdycham. Trudno.
Może jakiś proszek, odplamiacz sobie z tym poradzi. A jak sobie nie poradzi, to też się nic nie stanie. Ale super, że jej tak smakuje, że taka samodzielna, sama potrafi jeść. Idziemy dalej. I się zaczyna. Co przechodzień, to nowa złota myśl. Od najpospolitszych: „O, jaka brudna!” (tak, jak bym nie wiedziała, że skoro dam dziecku jagodziankę, to ono się nią wypaćka), po bardziej wyszukane i zjadliwe: „Mamusia jeść dała, ale zapomniała umyć?”. „Taka śliczna i taka brudna? I to dziewczynka?” (bo, jak wiadomo, dziewczynkom jeszcze bardziej niż chłopcom pewne rzeczy nie przystoją. Na przykład bycie brudną).
I zły wzrok na mnie, wyrodną matkę, która o dziecko nie dba, bo kto to widział, żeby takie brudne światu pokazywać. Dzieci trzeba w kokardki, koronki i hafty, pięknie wystrojone do wózeczka sadzać, buzia w ciup i rączki w małdrzyk, najlepiej, żeby cały czas się uśmiechały i ślicznie rączkami robiły „kosi, kosi”, ewentualnie „pa, pa”.
Przeżyłam jakoś ten zły wzrok, wytarłam mokrymi chusteczkami (najlepszy przyjaciel matki?) jagodowe rączki i policzki. Idziemy na plac zabaw. O, plac zabaw jest boski. Helena, której w domu na ogół strasznie się nudzi, bo za mało w nim ludzi, na placu zabaw rozkwita. Wyskakuje z wózka, w piaskownicy rozwali wszystkie starannie postawione babki, zje trochę piachu na podwieczorek (na lepsze trawienie), pobiega za piłką, pozjeżdża ze zjeżdżalni, na którą oczywiście sama się wdrapie. Wszystko na czworakach, przecież inaczej nie potrafi.
Jest jednak jeden problem – nie dla niej urocze, falbaniaste sukieneczki – chociaż na placu zabaw w miarę miękki tartan, delikatną skórę trzeba chronić. Wszystkie spodnie mają czarne kolana, niektóre mają też dziury. Ale radość, radość na twarzy córki wynagrodzi wszystko.
Tylko nie mogę pojąć, dlaczego jest jedynym dzieckiem na czworakach na placu zabaw? I dlaczego babcie nie przestają się dziwić – jaka ona dzielna, jak się niczego nie boi, ich wnuczek tak nie potrafi, a starszy. Dzieci, które nie chodzą, bujają się w nieskończoność na huśtawce. W nieskończoność kręcą się na karuzeli. Spacerują prowadzone za ręce. Byle tylko nie dotknąć ziemi czymś innym niż podeszwą miękkiego bucika. Czasem jakaś odważniejsza mama albo opiekunka, trzymając dziecko pod pachy, pozwoli mu zjechać ze zjeżdżalni. Ale zanim zjeżdżalnia się skończy, dziecko już jest na rękach. Bezpieczne i czyste, w tych swoich koronkach i haftach.
Jeżeli mama jest wystarczająco odważna (albo głupia – dla niektórych), czasem wpuści malucha do piaskownicy. Ale nie odstępuje wtedy na krok, bo, jak wiadomo, nie ma nic gorszego niż miejska piaskownica. Sikają tam wszystkie psy, koty i dzieci zapewne też. Roją się wszelkie możliwe zarazki. Lamblie i owsiki. Trzeba więc pilnować, żeby dziecko: a. nie gryzło łopatki, b. nie gryzło własnej ręki, c. najlepiej w ogóle piasku nie dotykało, co jest trudne, ale możliwe.