Zacznę od banału – czas płynie szybko. Nasze dzieci ze ślicznych niewinnych „słodzizn” zamieniają się w wyrośnięte przemądrzałe istoty; powinniśmy więc być przygotowani na zmiany. Nie, nie, nie chodzi o ślub czy wyprowadzkę. Najpierw wyślijmy smarkaczy do przedszkola.
Gdy lata temu szukałem go na warszawskiej Chomiczówce dla swego synka Kacpra, okazało się, że jestem egoistą, samolubem i oszustem. – Co robi pana żona? – warknęła pani przyjmująca podania. – Studiuje. – Dziennie? – Dziennie. Nie wiedzieć czemu, wywołało to złość. – A pan?! Co pan robi?! – Piszę książki dla dzieci. – I gdzie je pan pisze?! – W domu. – To nie może pan w tym czasie zająć się synem?! No racja, świnia ze mnie.
Koniec końców udało się wcisnąć Kacpra do innego przedszkola, i to tylko dlatego, że potraktowano tam słowo „pisarz” jako synonim wyrazu „bezrobotny”. Ale przynajmniej moje małżeństwo było uratowane! Znajomi z Grochowa radzili, żebyśmy poszli w ich ślady i się rozwiedli, bo samotni rodzice mają większe szanse na umieszczenie dziecka w przedszkolu.
Ewentualnie można znaleźć kogoś z rodziny, kto mieszka w Śródmieściu – dzielnica się starzeje, przedszkola i szkoły walczą o każdego smarkacza, gdyż grozi im likwidacja, więc drzwi placówek staną przed nami otworem. A meldunek musi być, bo wiadomo – rejonizacja. – Nikt z naszej rodziny nie mieszka w Śródmieściu… – rozłożyłem bezradnie ręce. – To trzeba znaleźć kogoś z ogłoszenia. – Znajomi z Grochowa mieli radę na wszystko. – I zapłacić mu za meldunek. Tak się robi. – Ile? – spytałem. – Na pewno wychodzi taniej niż za przedszkole prywatne.
O tym nawet wtedy nie myślałem; cienkie strużki honorariów z trudem gasiły nasze pragnienia, jednak dosładzaliśmy je poczuciem humoru.
– Ale będziemy musieli codziennie przez czterdzieści minut dowozić małego do centrum… – pokręciłem głową. – Przecież i tak nic nie robisz. Aaa, racja, zapomniałem. Na szczęście, cudem znalazłszy Kacprowi przedszkole na Bielanach, mogłem zaoszczędzone dwie godziny przeznaczyć na nicnierobienie przy komputerze.
Dlaczego o tym piszę? Przecież ta historia miała miejsce ponad dekadę temu! Problem w tym, że nic się nie zmieniło. Owszem, jest coraz więcej przedszkoli prywatnych i coraz częściej rodziców na nie stać. A jeżeli nie? No to podobnie jak przed laty muszą liczyć na szczęście lub kombinować. Fikcyjny meldunek. Fikcyjne rozstanie. Babcia jako przedszkole zastępcze. Trzecia opcja to ostateczność.
Jasne, wszyscy kochamy babcie, jeszcze wielokrotnie będę nad nimi piał z zachwytu. Ale jeżeli mamy możliwość, to nie pozbawiajmy dzieci szansy na rozwój w przedszkolnych murach.
Edukacja najmłodszych w Polsce stoi na niezłym poziomie. Częstokroć mam przyjemność spotykania nauczycieli wychowania przedszkolnego i jestem jak najlepszego zdania o tym środowisku. Choć ma ono swoje śmiesznostki. Jedną z nich jest stosunek do słowa „przedszkolanka”.
Drodzy Czytelnicy, nigdy, ale to nigdy nie mówcie tak o pracujących tam paniach. Nie znoszą tego!
Są nauczycielkami wychowania przedszkolnego, i już. Proszę się nie śmiać. Ja się pośmiałem i o mało nie urwano mi za to głowy. Powinienem wreszcie wyjaśnić, skąd zazdrość w tytule mojego felietonu, ale nim to zrobię, skoczymy jeszcze do Stanów Zjednoczonych. Nie jest to kraj, który chętnie wydaje publiczne pieniądze na coś innego niż armia i zbrojenia, jednak na przedszkola nie skąpi. Dlaczego?
Ano dlatego, że Amerykanie dokonali ciekawej obserwacji. Otóż ich zdaniem dziecko chodzące do przedszkola w przyszłości będzie obywatelem, który radzi sobie lepiej od pozostałych. I raczej nie stanie w kolejce po zasiłek. Zaskakujące?
No, to teraz o zazdrości. Po pierwsze, zazdroszczę Amerykanom owej koncepcji. Po drugie, gdy mój synek poszedł do przedszkola, kazałem całej rodzinie bardzo mu tego zazdrościć. Dziadkowie wzdychali teatralnie na widok placu zabaw. Babcie wychwalały pod niebiosa przedszkolne atrakcje. Ja ubolewałem, że jestem za stary nawet do grupy starszaków. Mama Kacpra wspominała z rozrzewnieniem czteroletnich kolegów. Słowem, zastosowaliśmy taktykę całkowicie przeciwną do tej, która w Polsce jest najczęściej stosowana („Tam cię nauczą, gówniarzu!”). Kacper współczuł nam, że o przedszkolu możemy tylko pomarzyć, ale też z charakterystycznym dla małych dzieci egoizmem zaakceptował, że to, co najlepsze, przypada właśnie jemu. Pocwałował z ochotą, nie mogąc się nadziwić, że jego koledzy ryczą w szatni, otoczeni szlochającą wraz z nimi rodziną.