Od roku żyję z dwoma sercami: jedno tłucze się teraz w mojej piersi, drugie postawiłem w kąciku pracowni, żeby przed stłuczeniem je uchronić.
Szklane Serce Gagi, nagroda przyznana mi trochę na wyrost, bo w kategorii „Człowiek, który nas uczy”. Nie mam przekonania, że dobry ze mnie nauczyciel, ale dziękuję za uznanie. Serce przyjęło się, odrzutu nie było – spoglądam na nie, pisząc te słowa. Życzę tegorocznym laureatom, aby ich Serca… podjęły pracę natychmiast po wyjściu z uroczystej gali i żeby tłoczyły zarówno dobre wspomnienia, jak i mobilizację do aktywnego życia!
Uczestniczyłem ostatnio w tak wielu uroczystościach, podczas których wszyscy sobie wzajemnie słodzili, że aż boję się o mój poziom cukru we krwi; na szczęście w tym samym czasie podawano dość kwaśne zazwyczaj wino – pewnie dla zachowania równowagi. I bardzo słusznie. Równowaga jest ważna. Było trochę o nagrodach, teraz będzie o karach!
Jako dziecko dostałem lanie dwa razy: raz za niewinność, raz za kradzież.
Z tym laniem za niewinność było tak:
Rudy Krzysiek znalazł w opustoszałej kamienicy przy ulicy Kalinowskiego malutkiego kotka z zaropiałymi oczami. Zabraliśmy go na nasze podwórko, nie bardzo mając pomysł, jak kociakowi pomóc – ograniczyliśmy się więc do noszenia go na rękach i głaskaniu po brudnym futerku. Było nas pięciu: Rudy Krzysiek, Duży Krzysiek, Czarny Krzysiek, brat Czarnego Krzyśka Jacek, no i ja. Była też Kaśka z pierwszej klatki zwana – nie bez powodu – Wredną Małpą. Kaśce kotka nosić nie pozwalaliśmy; kolejka do tego przywileju była wystarczająco długa – ustaliliśmy, że każdy zajmuje się znajdą przez dwie minuty, a potem przekazuje zwierzaka następnej osobie. Czas odmierzał Duży Krzysiek, najstarszy z nas, wtedy już po Pierwszej Komunii – stąd radziecki zegarek na przegubie jego dłoni. Co dwie minuty odrywał wzrok od opalizującego cyferblatu wołając: „Zmiana!”. Dziesięć minut czekania to dużo. Dwanaście byłoby całą wiecznością. Powiedzieliśmy Kaśce, że na kota może tylko patrzeć. Odwróciła się i odeszła bez słowa.
Odchodzące dziewczyny nie robiły wtedy na nas wrażenia. Znaleźliśmy martwego wróbla i postanowiliśmy wyprawić mu efektowny pogrzeb. W telewizji widzieliśmy orszaki sunące za trumnami Pierwszych Sekretarzy ZSRR; był taki czas, że umierali jak na wyścigi – było co oglądać! Odprowadziliśmy Nieodżałowanego Towarzysza Wróbla na skwerek pod balkonami. Spoczął w płytkim grobie wykopanym przez Rudego Krzyśka. Ja stałem tuż obok, pocieszając miauczącą wdowę. Nie przyszło nam do głowy, że Wredna Małpa po raz kolejny zapracuje na swój pseudonim…
– Jak mogłeś! – wykrztusiła mama, gdy wróciłem do domu. Miała łzy w oczach, tata chyba też; podejrzewam, że nie był zachwycony rolą, jaką przyszło mu odegrać – srogiego ojca. Kaśka przybiegła powiedzieć, że zakopaliśmy żywcem bezbronnego kiciusia. Jej babcia potwierdziła – widziała wszystko z balkonu.
– Przecież babcia Wrednej Małpy ledwo widzi! – krzyknąłem. Ten argument nie zadziałał, podobnie jak propozycja, byśmy poszli ekshumować zwłoki. Przysięgałem, że kot jest w piwnicy Rudego Krzyśka (uznaliśmy, że to dla niego wymarzone miejsce). Rodzice nie słuchali.
Mój tata miał dwadzieścia parę lat. Dzisiaj wiem, że to smarkaty wiek, ale wtedy był w moich oczach Dużym Tatą – i takim chciał pozostać także we własnych. Sprawa wydawała mu się poważna, należało działać! Co zrobiłby w takiej sytuacji dziadek Henryk? Na pewno użyłby pasa. Dlatego tata zaprowadził mnie do kuchni i tam dostałem po tyłku. Mama płakała w pokoju obok, wiedziała jednak, że pas zawraca mnie właśnie z drogi prowadzącej na szafot.
Drugie lanie dostałem za kradzież. Wracając ze szkoły, ja i Czarny Krzysiek wstąpiliśmy do sklepu obok naszego bloku; na ladzie stał karton pełen słodyczy. Czarny Krzysiek zapytał o coś sprzedawczynię, a ja, korzystając z jej nieuwagi, chwyciłem kilka cukierków. Byliśmy dumni i szczęśliwi – Czarny Krzysiek do tego stopnia, że pochwalił się naszą zaradnością w domu. Finał łatwo przewidzieć.
Jakie wyciągnąłem wnioski po tych bolesnych przygodach? Że można dostać też za nic – co boli bardziej niż wówczas, gdy rzeczywiście nabroimy. Wychodziło więc na to, że – summa sumarum – warto broić.
No i tak to jest właśnie z cielesnymi karami. Ich efekty są zazwyczaj dalekie od oczekiwań, a wnioski, jakie wyciągają ukarani, paradoksalne. Albo po prostu smutne. Fundacja Dzieci Niczyje prowadzi portal Dzieciństwo bez Przemocy. Warto tam zajrzeć, żeby zapoznać się nie tylko z radami psychologów i wychowawców, ale też ze statystykami dotyczącymi przemocy w polskich domach – no i ze skutkami, jakie przynosi bicie. Wymieńmy kilka: niska samoocena, poczucie winy i wstydu, podwyższony poziom agresji (także autoagresja), trudności w odczuwaniu empatii, poczucie alienacji, poczucie odrzucenia, podwyższony poziom lęku, napięcie, nadpobudliwość, problemy z utrzymaniem koncentracji, zaburzenia snu, nocne moczenie, skłonność do poniżania innych i przemocy, skłonność do depresji.
Pewnie, mówimy o katowaniu, a nie o klapsie. Klaps to klaps. Dzisiaj normalny rodzic pasem dziecka nie bije – kiedyś było to tak normalne, że mój ojciec nie widział innego wyjścia. Wstydził się potem tego do końca życia.
Zapamiętałem jego zawstydzenie bardziej niż ból, jaki mi sprawił. Dlatego nigdy nie uderzyłem mojego syna Kacpra.
Co więc zrobić, gdy dziecko jest nieznośne?
Kilkanaście miesięcy temu, gdy miesięcznik Gaga zaprosił mnie na swe łamy, uprzedzałem czytelników, że jestem marnym psychologiem, na dodatek bardzo wąskiej specjalizacji – koncentrującej się wyłącznie na Kacprze. Nie wiem, co działa na inne dzieci. Na Kacpra, jeżeli nabroił, działało jedno: świadomość, że fajna, przyjacielska atmosfera naszego domu została zakłócona – przez niego właśnie. I że póki nie wykona jakiegoś gestu, póki nie zechce wydusić „przepraszam”, świat będzie wprawdzie nadal krążył wokół Słońca, ale nie aż tak szeroko uśmiechnięty jak zazwyczaj. Karą bywa czasami brak normalności. O ile ta ostatnia nie kojarzy się z siniakiem.