Reżyser, pisarz, autor bajek. Po godzinach czyta wnukom historie o różowej krowie. Chwilami się boi. Kocha teatr. A kiedy tylko może, walczy o jakość w świecie dziecka.
Gaga: Jak poszukuje Pan słów do swoich książek?
Maciej Wojtyszko: Różnie bywa. Wielokrotnie zadawano mi pytanie, jak powstała Bromba. Najprawdopodobniej zrodziła się z żartu: „Czy pani brom brała?”. Chodziło o branie bromu, lekarstwa. Żart mojej babci, stare czasy. Gżdacz chyba jest mój własny. Fikander powstał, ponieważ chciałem stworzyć poetę, który ma jakiś związek z łaciną. Postać, która coś tam fika. A Fumy? Nazwisko-charakter. Wymyślanie nazwisk postaci to bardzo ciekawy proces. U Fredry w pierwszej wersji „Zemsty” Papkin na początku nazywał się Papka. Słowa zawierają w sobie tajemniczy potencjał, dlatego że są narzędziami. Ktoś, kto trafnie coś sformułuje, coś określi, coś uchwyci, robi to za nas wszystkich i nie bez powodu takie właśnie skrzydlate słowa są spisywane, zapamiętywane. Jeżeli ktoś coś ładnie nazwie, wszystko jedno w jakim języku, to takie słowo żyje, zwraca uwagę widza czy czytelnika na różnych poziomach.
Podobnie z ilustracją. Wartościowe rzeczy inspirują nas przez długie lata. Jako autor ilustracji do własnych książek jak ocenia Pan nowoczesne eksperymenty z grafiką w literaturze dziecięcej?
Wolę takie ilustracje niż te pozłacane, posrebrzane. Kształtowanie gustu dziecka jest bardzo złożonym procesem. Współczesna rzeczywistość jest i tak lepsza niż ta przaśna, szara, socjalistyczna. Ale bywa też nazbyt krzykliwa. Myślę, że eksperymenty w dobrych książkach dla dzieci są dlatego dobre, że nie są krzykliwe. Próbują stworzyć harmonię w trochę bardziej wyrafinowany sposób, są czystsze, szlachetniejsze – oczywiście jeśli się to udaje. A czasem się nie udaje. Boję się jakichkolwiek uogólnień. Ale uważam, że w zalewie rozmaitych książek dla dzieci ktoś, kto kocha swoje dzieci czy też wnuczęta, powinien bardzo uważnie wybierać i niestety czytać.
Dlaczego niestety? przecież o to właśnie chodzi, by czytać razem z dziećmi.
Tak, czytajmy z dziećmi, ale czytajmy też przed dziećmi. Niech dzieci widzą, że rodzice czytają. Dlatego że bardzo szlachetna idea „Cała Polska czyta dzieciom” obliguje nas do tego, by zwracać uwagę na to, co się czyta.
Dobra książka to jaka?
Trzeba znać swoje dziecko i szukać książki odpowiedniej dla niego. Ale trzeba też znać siebie, a to już jest trudniejsze, bo czasem zarówno tatuś, jak i mamusia mają średni gust. Książki Liliany Bardijewskiej, Ani Onichimowskiej, Marty Guśniowskiej, Grzegorza Kasdepke nie schodzą poniżej pewnej klasy. To jest bardzo dobra polska literatura.
I tu warto dodać: literatura zaprzyjaźniona z teatrem dla dzieci.
Oczywiście. Liliana Bardijewska, Marta Guśniowska czy Malina Prześluga są autorkami wielu świetnych sztuk, napisanych z myślą o najmłodszych. Niedawno oglądałem ze swoimi wnuczętami sztukę „Wąż” Wrocławskiego Teatru Lalek. Superliteratura, znakomita reżyseria i scenografia.
pisze pan scenariusze i tworzy spektakle dla dorosłych i dzieci. Czy trudniej pisze się dla dzieci?
Myślę, że tak. O ile dorosłego widza czasem można ponudzić, o tyle dziecka nie wolno. Młody widz musi mieć cały czas dobrze zorganizowaną uwagę. Testowaliśmy to niedawno przy okazji dwóch spektakli: „O karpiu, kozie, i trąbce, która gasiła pożary” i przy „Brombie w sieci”. Ciągle zadawaliśmy sobie pytania, czy nie można jeszcze bardziej przyśpieszyć, nawiązać silniejszy kontaktu z widownią. Mam trójkę wnucząt. Obserwuję je i wiem, kiedy się nudzą. Przygotowując spektakle dla dzieci, nie wolno zapominać o rodzicach. Oni także powinni czerpać przyjemność z tego, co oglądają.
Oglądając spektakl „O karpiu, kozie i trąbce, która gasiła pożary”, zadawałam sobie pytanie, czy dzieci zrozumieją tradycyjny tekst Singera, czy ten świat nie jest dla nich zbyt archaiczny.
Ta bajka jest w tym sensie nostalgiczna, że nie ma już małych miasteczek żydowskich. Dorosłym, którzy rozumieją, dlaczego ich nie ma, przynosi to gorzką refleksję. Myślę, że warto opowiadać takie rzeczy zarówno dzieciom polskim, jak i żydowskim. Warto opowiedzieć o wsiach i miasteczkach takich jak Anatewka. O tej przedziwnej kulturze, która zaginęła, ale zanim to się stało, zdążyła wyprodukować wielkich artystów, w tym 90 proc. spośród tych, którzy tworzyli i pracowali w Hollywood. Odpowiadając na pytanie, czy warto było zrobić ten spektakl, powiem: tak! Ta tradycja, ta kultura zasługuje na miejsce w sercach dzieci i w sercach dorosłych. A dzieci, które przychodzą na ten spektakl, świetnie się bawią i nie mają żadnego problemu z odczytaniem sensów.