Dziecko w podróży uczy się inności i otwartości na świat. Posługując się przedziwnym, intuicyjnym „esperanto”, jest w stanie nawiązać kontakt z rówieśnikami z innych kultur. Staje się małym obywatelem świata.
Miałam dwadzieścia jeden lat, kiedy jako singielka i blondynka zamieszkałam na południowym Synaju. Podróże (nad- i podwodne) po Egipcie zajęły mi w sumie ponad rok. Później wielokrotnie w pojedynkę wyjeżdżałam do Indii. Na pustyni wśród Beduinów czy w dżungli w towarzystwie upojonych alkoholem Hindusów czułam się bezpieczniej niż w weekend po północy w niektórych dzielnicach Warszawy. Na pytanie: „Czy jedziemy?”, najczęściej odpowiadałam: „Tak!”. Na pytanie: „Gdzie?”, krzyczałam: „Im dalej od cywilizacji, tym lepiej!”.
Za kilka dni na świecie pojawi się Janek, mój pierworodny synek. Jeszcze na początku ciąży wydawało mi się, że jego narodziny nie zmienią w moim życiu zbyt wiele. Dziś wiem, że zmienią mnóstwo. Czy ewoluuje również moje beztroskie podejście do podróżowania? – pisałam niedawno w reportażu „Rodziny bez granic” poświęconym podróżom z małymi dziećmi.
Ania i Tom z dwójką maleńkich córek pół roku spędzili w Ameryce Południowej.
Magda z mężem, synem i córką rok pływali u wybrzeży Europy.
Alicja z czteromiesięcznym Frankiem trzy tygodnie zwiedzali Indie.
Dyskusja, która rozgorzała pod tekstem, zainspirowała mnie do kontynuowania tematu. Zaczęłam się zastanawiać, która ze stron ma rację. Mamy przerażone perspektywą innej flory bakteryjnej, temperatury i robactwa czy beztroscy backpakerzy przemierzający z malcem w chuście odległe zakątki ziemi?