Czy wyobrażacie sobie rok bez kupowania? Żadnych nowych ubrań ani książek, prezentów ani wyjść do restauracji… Jak wpłynęłoby to na wasze życie rodzinne, przyjaźnie i kariery, na was samych, wasze poczucie humoru i zdrowie psychiczne…
To pytanie zadała sobie Judith Levin, amerykańska dziennikarka mieszkająca w Nowym Jorku, i postanowiła sprawdzić. Wydana kilka lata temu książka „Not Buying It” opisuje taki właśnie eksperyment. Przez 12 miesięcy Judith i jej partner Paul ograniczyli się do tego, co niezbędne, by przetrwać (jedzenie, wizyta u lekarza, mydło, bilet na autobus). Levin na gorąco rejestruje swoje przemyślenia i odczucia, pokusy i porażki. Nie jest lekko. W pierwszej fazie podstawową trudność sprawia jej ustalenie tego, co jest niezbędne, za co naprawdę trzeba płacić, bez czego można się obejść. Bilet na autobus – OK, na szybkie metro – już nie. Ulubione sportowe skarpetki marki Smart-Sock za 12 dolarów, bez których nie może żyć, czy dostęp do szybkiego internetu – już nie. A pałeczki do uszu?
Kupuję, więc jestem
Wszystko zaczęło się od pewnych świąt, podczas których Judith wydała zdecydowanie więcej niż się spodziewała. Typowy amerykański przedświąteczny zakupowy szał zakończył się dla niej poważną refleksją o kompulsywnym zakupoholizmie. Niekontrolowane wydawanie na fanaberie, gadżety, duperele, o których po chwili zapominamy, które sprawiają minutową satysfakcję, zaspokajają palącą żądzę nowości. „Półki w salonie uginają się pod ciężarem książek, których nie przeczytaliśmy i rzadko słuchanych płyt, szafki w kuchni straszą produktami nieskonsumowanymi od dekad. Łazienkę zaś opanowały zastępy sproszkowanych i żelowych substancji, które mają uzdrawiać i koić, wygładzać i ujędrniać, zaś apteczka pełna jest leków na schorzenia, które najczęściej przechodzą same” – relacjonuje Levin. Jakby sam proces nabywania był koniecznością, której nie potrafi my sobie odmówić, która znaczy więcej, niż to sobie uświadamiamy. Bo nie tylko pozwala mieć, ale też rekompensuje, pociesza, syci, nagradza, pozycjonuje społecznie. Tak, tak prosta czynność polegająca na wymianie pieniędzy na towar pełni więcej funkcji, niż przypuszczamy. Roczna asceza Levine obnaża i diagnozuje to chroniczne uzależnienie, w którym tkwi ludzkość.
Czy zdajemy sobie sprawę z hiperkonsumpcji, z tego, co ją powoduje i napędza (że często nasze cele życiowe są wynikiem gospodarczej
konieczności wznoszenia wykresów sprzedaży sprytnie podsycanych przez reklamę), oraz jej skutków (wyzysk ludzi, czasem nawet dzieci
i niszczenie środowiska naturalnego)? Prawdę mówiąc, nakręceni palącą potrzebą kupienia kolejnego ciucha, wymiany auta na nowsze,
choć to stare jeszcze całkiem nieźle funkcjonuje, czy zabukowania wycieczki w tropiki (skoro tu ciągle pada…), mamy gdzieś te socjologiczne dywagacje, ostrzeżenia ekologów czy nawet straszące zerami i debetami nasze konta bankowe. Przytłoczeni dobrami, których nie jesteśmy w stanie spożytkować, które zabierają nam przestrzeń życiową, zmuszeni pędzić w rozpędzonej karuzeli konsumpcji, tylko od czasu do czasu trzeźwiejemy wskutek rozbłysku jakieś otrzeźwiającej refleksji. Najczęściej prowokuje ją dopiero podbramkowa sytuacja (kryzys, zwolnienie z pracy, choroba, chmura pyłu znad islandzkiego wulkanu).
Ucieczka ze strefy pieniądza
Eksperyment Levin to efekt życia w cywilizacji przesytu i próba refleksji nad hiperkonsumpcją rozwiniętych społeczeństw. Niejedyna, sporo
jest tego rodzaj akcji, zaczynając od dnia bez kupowania – Buy Nothing Day (przypada w Europie w ostatnią sobotę listopada, a w USA w piątek po Święcie Dziękczynienia), podczas którego organizowane są odczyty, panele dyskusyjne, demonstracje i happeningi edukujące społeczeństwo w temacie mechanizmów działania rynku, obecności pieniądza, skłaniające do zastanowienia nad zakupowymi przyzwyczajeniami – przez blogi, artykuły i książki relacjonujące podobne wysiłki, by przez jakiś czas spróbować żyć bez pieniędzy – mieszkając na squatach, korzystając z gościnności przypadkowych osób lub serwisu Couchsurfing. Zjadając, to, co wyrzucają sklepy, giełdy warzywne, korzystając z produktów, które właśnie tracą przydatność do sprzedaży, ale wciąż nadają się do zjedzenia. To, rzecz jasna, ekstremalne doświadczenia. Ale niosą optymistyczną informację, że można uciec ze strefy pieniądza. To jest możliwe.
Swap, DIY oraz banki czasu
Dla tych, którzy nie szukają tak jednoznacznych, mocnych doznań, polecamy łagodniejsze formy antykonsumpcyjnych trendów. Ostatnio coraz popularniejsze są bezgotówkowe formy wymiany usług – opieka nad dzieckiem w zamian za obiad? Lekcje języka za naukę jazdy na nartach? Tego rodzaju ofert można szukać w bankach czasu. Na skalę
globalną rozkwitły ubraniowe swap party, podczas których wymieniamy znudzone używane ubrania, biżuterię, kosmetyki. To nie tylko przyjemne wietrzenie szaf, zaspokajanie potrzeby nowości, ale też towarzyska rozrywka, która nic nie kosztuje. Triumfy świecą różnego rodzaju kursy i poradniki DIY (Do It Yourself), które uczą, jak pewne czynności wykonać samemu (szydełkować, szyć, budować). Sporo jest osób, które tak jak Heidemarie Schwermer żyją w świecie bezgotówkowym. Ta rozwiedziona nauczycielka z Niemiec wyprowadziła się z dwójką swoich dzieci z miasteczka Lueneburg i zamieszkała w Dortmundzie. Otworzyła Tauschring – rodzaj sklepu, w którym można wymieniać towary i usługi bez udziału pieniędzy. Swoje przedsięwzięcie Schwermer nazwała „Gibb und Nimm”, czyli „Daj i weź”. Co prawda bezdomni nie podchwycili pomysłu, ale korzystają z niego ochoczo bezrobotni. A sama Heidemarie już od 13 lat nie używa pieniędzy.
Oszczędzam pieniądze, zyskuję czas
A jak poszło Judith? Przez rok „niewydawania” oszczędziła 8 tys. dolarów (czyli ponad 25 tys. złotych!) oraz spłaciła zadłużenie na karcie
kredytowej o wysokości ponad 7 tys., i co więcej – z Paulem przetrwali cały rok bez żadnej kłótni o pieniądze (pomijając dyskusje o tym, czy
wino do kolacji jest rzeczywiście niezbędne). Po tym doświadczeniu jest pewna, że nie wykupi już więcej członkostwa w klubie fitness,
z którego potem nie skorzysta. Ale wie też, że spontaniczna podróż do Paryża za 641 dolarów (rok przed jej eksperymentem) była warta każdego
grosza, więc właśnie w taki sposób zamierza wrócić do wydawania. Przede wszystkim zaś uświadomiła sobie, że warto pracować mniej. Bo gdy się wydaje mniej pieniędzy, to się zyskuje czas, którego nie trzeba już poświęcać na pracę (w trakcie swojego eksperymentu Judith, jak obliczyła, oszczędziła trzy miesiące). A jak zagospodarować ten nowy wolny czas? Skoro odpada rola konsumenta – konkluduje Levine – pozostaje rola obywatela. Judith przedstawia też postulaty zmian na skalę makro. Powołuje się na Hermana E. Daly’ego, który opracował system ekonomiczny zwany Steady State Economy oparty na różnicy między rozwojem a wzrostem. Rozwój polepsza życie, wzrost powoduje tylko przyrost przedmiotów i wyniszczenie zasobów ziemi. Nowa ekonomia, poprzez podatki i odgórne regulacje, skutkowałaby mniejszym, ale stabilnym strumieniem produkcji rzeczy trwałych i nieeksploatujących środowiska (np. więcej rowerów, mniej hummerów). O takie zmiany warto lobbować. Biblioteka i piorące orzechy bo tak się jakoś składa, że refleksja o nadkonsumpcji zazwyczaj idzie w parze z narastającą świadomością ekologiczną. Nawet jeśli nie jesteśmy wyjątkowo „zieloni” czy lubimy jeść mięso, możemy pokazać naszym dzieciom, że istnieją ekologiczne czy wegetariańskie tendencje w dzisiejszym społeczeństwie. Wspólne segregowanie śmieci, wyprawa do lumpeksu, biblioteki albo na Przetwory – imprezę, podczas której artyści przerabiają niepotrzebne, zużyte surowce na rzeczy atrakcyjne, czasem użytkowe, a czasem po prostu zabawne – pozwoli wyrobić w latoroślach świadomość, że w życiu liczy się nie tylko połyskliwy plastik kupiony za gruby szmal.
Nawet jeśli nie zaczniemy stosować orzechów piorących zamiast proszku i wychowania bezpieluchowego, by nie zaśmiecać wszechświata
tonami zużytych pampersów na wiele setek lat, to warto zwrócić uwagę, by woda podczas mycia zębów nie ciekła bez sensu, poinstruować, że iluminacja mieszkania na skalę boiska piłkarskiego w rozgrywkach ligowych doprawiona jeszcze fiestą grających naraz radia i telewizora to olbrzymi wyciek energii. A to, że te wymagające niewielkiego wysiłku starania mogą przynieść miłą ulgę nie tylko środowisku, ale także naszym portfelom, to dodatkowa zachęta do tego, by stać się zwolennikami ekologicznej edukacji. No i dzieciom zostawimy w spadku świat trochę mniej zużyty.