Kochanie, a może by tak pojechać do Namibii? – siedzimy z Krzysztofem nad mapą, zastanawiając się nad celem kolejnej wyprawy. Staś za chwilę skończy dwa latka, Michaś ma trzy i pół, pora wyruszyć w prawdziwą męską podróż! Afryka bardzo nas kusi. Namibia jako cel rodzinnej podróży jest idealna: pozbawiona w dużej swej części malarii i innych chorób, bezpieczna i przewidywalna, a przy tym piękna i dzika. Podstawowym problemem jest wybór terminu: jeśli polecimy w sierpniu, Staś załapie się na bardzo tani dziecięcy bilet, tyle tylko, że wtedy noce potrafią być bardzo zimne, a człowiek zamiast o kąpieli w basenie marzy o szklance herbaty z rumem. Decydujemy się wyruszyć w październiku, by w słońcu przetrwać polską jesień.
Samochód z namiotem na dachu
Pół roku później marzenie zmienia się w rzeczywistość, choć początek nie wygląda obiecująco: tydzień przed wyjazdem Michaś dostał bakteryjnego zapalenia ślinianek, od którego bardzo puchnie mu buzia. Bilety kupione, ale czy z takim maluszkiem możemy ruszać na wyprawę? Nasza pani doktor trafia zarówno z diagnozą, jak i antybiotykiem, choć do samolotu wsiadam z duszą na ramieniu i obawą, co będzie dalej. Na szczęście ostatnią dawkę leku Michaś bierze na lotnisku, a my do końca wyprawy mamy zdrowe dzieciaki. Zdumiewające, jak naturalnie przyjmują one podróżowanie: po kilkunastu godzinach lotu z chłodnej Polski trafiamy w sam środek afrykańskiego upału. Dla nich to żaden problem, znacznie bardziej niż zmianą kontynentu są przejęci tym, że będziemy podróżować samochodem z namiotem na dachu. To najlepsza forma zwiedzania kraju, gdyż transport publiczny praktycznie tu nie istnieje, za to wszędzie są kempingi.
Mama czy fotografka?
Na początek wyruszamy ku pustyni Namib. Słynie ona z niebotycznych wydm, które o wschodzie słońca zdają się płonąć purpurą, regularnie wygrywa konkursy fotograficzne na najbardziej fotogeniczne miejsce planety. Oczywiście chcemy to zobaczyć, a sprawne zwinięcie obozu o świcie, gdy w namiocie na górze śpi dwójka maluszków, tylko na początku wydaje się karkołomnym zadaniem. Strategię omówiliśmy poprzedniego wieczoru: rankiem podaję z góry dzieci Krzysiowi, który kładzie je w śpiworach na tylnym siedzeniu. I już po chwili mkniemy w ciemność przechodzącą z wolna w przedświt. Mkniemy nie za szybko, pomni, że w każdej chwili może nam na drogę wyskoczyć oryks lub antylopa. Gdy tak jedziemy, coś nam się przestaje zgadzać: wokół nas jest mgła, gęstniejąca z każdym kilometrem. Kiedy stajemy na końcu drogi, dookoła praktycznie nic nie widać! Zostawiamy chłopcom w aucie walkie-talkie ustawione w opcji aktywowania głosem (gdy się obudzą, na pewno się o tym od razu dowiemy!) i ruszamy rozejrzeć się po okolicy. Po półgodzinie słyszę rozdzierające „Mama!”. Biegnę do auta: no tak, Stasiowi zrobiło się smutno bez mamy! Patrzymy na zegarki – już po siódmej, trzeba cofnąć się do początku doliny, może tam zobaczymy słońce! To była jedyna rozsądna decyzja: koło Diuny 45 wreszcie widzimy grę słońca na piasku przybierającym kolor płynnego złota. Krzyś rzuca się, by to uwiecznić, ja też chcę pobiec na zdjęcia, ale nie od dziś wiem, że role mamy i fotografa czasem się wykluczają. Bo najpierw Michasiowi jest zimno (to prawda, w Afryce o świcie można porządnie zmarznąć!), potem Staś nie może znaleźć łopatki, potem Michaś potrącił Stasia, czym wyprowadził go z równowagi… Nim zacznie się trzecia wojna światowa, wraca Krzyś, a ja z ulgą zostawiam mu nasze szkraby i postanawiam wejść na wydmę, by spojrzeć na świat z góry. Widok jest niezwykły: znad pasa mgieł będącego jedynym źródłem wody dla tutejszych zwierząt i roślin wynurzają się majestatyczne wydmy. Mknący dołem samochód terenowy wygląda w tej przestrzeni niczym dziecięca zabaweczka. Gdy wracam na dół, widzę chłopców turlających się ze śmiechem po zboczu wydmy. Nareszcie nikt im nie mówi, by nie rozsypywali piasku – mogą się tym zajmować do woli, a do tego się nie ubrudzą, bo przecież nie ma nic czystszego niż mięciutki piasek.
Kąpiel w butach i skorpiony
Kilka dni na pustyni Namib sprawiło, że zapragnęliśmy bliżej poznać jej sekrety – najlepiej w towarzystwie Tommy’ego Collarda, przewodnika ze Swakopmund, który zna to miejsce jak mało kto. Prowadzi wysłużonego land rovera i co chwila zatrzymuje go w miejscu, gdzie naszym zdaniem na pewno nic nie ma, by odnaleźć dla nas mieszkańców wydm. Spod piasku z wprawą wydobywa żmiję, uroczego gekona, beznogą jaszczurkę. Chłopcy z rezerwą podchodzą do tych znalezisk, choć w pewnym momencie Michaś zaczyna zapamiętale kopać w zboczu wydmy, a po chwili zwierza mi się, że on też chce wykopać zwierzątko jak wujek Tommy… Pociesza go trochę to, że bycie tropicielem to nie taka łatwa sprawa i że mi też się nie udaje znaleźć zwierzątek. Z pustyni wyruszamy do miasta Lüderitz. Nazwano je tak na cześć niemieckiego kupca Adolfa Lüderitza, który najpierw kupił tereny dzisiejszej Namibii, a potem, nie znalazłszy tu złota, zbankrutował. Ironia losu polegała na tym, że 20 lat po jego śmierci odkryto tu diamenty… Nieopodal błyskawicznie powstało miasteczko Kolmanskop, w którym zakwaterowano inżynierów wraz z rodzinami. Zbudowano salę teatralną, szkołę, szpital, kręgielnię. Czas świetności trwał zaledwie 50 lat: gdy odkryto łatwiejsze w eksploatacji złoża, miasto porzucono na pastwę wydm. Dziś część domów skryta jest pod piaskiem po sam dach, zaś miejsce to stało się jedną z turystycznych atrakcji. Niestety, początkowo nie ma mowy o zwiedzeniu jej z dziećmi. Michaś po dojechaniu na miejsce oznajmia, że bolą go nóżki, więc „mamusiu na ręce”. O nie! Ponad 15 kilo dźwigać po pustyni to ponad moje siły, a zresztą gdzie się te nóżki zmęczyły, skoro nie chodziły?
– W aucie – informuje mnie z rozbrajającą szczerością dziecię. Z pomocą przychodzi mi… wanna, którą dostrzegam przed jednym z domów. Na wieść o tym, że mogą wejść do wanny z butami, nagle nic nie boli, a chłopcy rzucają się do radosnej eksploracji. Odwiedziny w Kolmanskop to dość niezwykłe doświadczenie. Oglądanie miasta unicestwianego przez przyrodę dobitnie wskazuje, iż człowiek jest tutaj tylko gościem. Tymczasem chłopcy z zapałem biorą się do budowania wież z ułomków cegieł, przy czym Michaś jako starszy napomina Stasia: „Tu może być węż (!) albo skorpion”. Przed wyjazdem przeszkoliliśmy naszych synów, jak mają się zachowywać, bo to, co europejskim rodzicom wydaje się najokropniejszym z możliwych koszmarów, tutaj jest codziennością. A dzieci już od małego uczy się, jak mają postępować przy takim groźnym spotkaniu. Przytrafiło się nam ono zresztą kilka tygodni później na pustyni Kalahari. Zwabione ciepłem ogniska do naszego obozu podpełzły trzy skorpiony. Chłopcy zdali egzamin doskonale, wołając od razu tatę, który wyniósł nieproszonych gości poza obręb światła, po czym unieszkodliwił na zawsze.
Frytki, frankfurterki i… groszek!
Urok podróżowania po interiorze Namibii polega też na tym, że żyje się trampingowo, nie zwracając uwagi na takie drobiazgi jak drobne plamki na ubraniu czy kurz na rączkach. Niekiedy udawało się oddać rzeczy do prania, przede wszystkim jednak szybko zmieniliśmy definicję tego, co jest brudne: rzeczy zapiaszczone i zakurzone wystarczy przecież wytrzepać, a jedna czy dwie plamki na koszulce nie są problemem. Gdy docieraliśmy do miast, największą atrakcją była możliwość zjedzenia frytek. Nim jednak przekroczyliśmy progi restauracji, trzeba było chłopaków oporządzić, czyli umyć buzie, długimi spodniami zakryć marny stan czystości odnóży i założyć jakieś buty, bo w mieście wszak nie wypada biegać boso. Na co dzień chłopcy zajadali się frankfurterkami smażonymi na grillu, owocami i warzywami, a najbardziej lubili gotowanie wraz z tatą na butli gazowej. Samodzielnie przyrządzone spaghetti czy kuskus zawsze smakowały doskonale! A jaką radość dawał przegląd puszek! Pewnego razu doszło do zabawnej sytuacji: Michaś chciał zjeść zielony groszek. Nie bardzo mieliśmy ochotę otwierać nową puszkę, bo potem nie ma jak jej zawartości przewieźć, więc stanowczo odmawiamy. Oczywiście im bardziej odmawiamy, tym bardziej Michaś czuje, że po prostu MUSI zjeść ten groszek. I nagle dociera do mnie absurd tej sytuacji: oto dziecko domaga się warzyw, a źli rodzice mu ich odmawiają. OK, synku, zjedz, ile chcesz! Szczęśliwy spałaszował prawie całą puszkę!
Naszymi ulubionymi kempingami były te prowadzone przez lokalne społeczności, gdzie część dochodów z turystyki trafiała do rdzennych mieszkańców. Poza miejscem na ognisko, beczką na śmieci i toaletą zwykle na takim kempingu nic więcej nie ma. Choć jeśli chodzi o toalety i łazienki, bywają one nader pomysłowe. W Purros za łazienkę służyło wielkie drzewo otoczone matą, gdzie z konarów zwieszał się nasz ulubiony gatunek węża: wąż prysznicowy. Natomiast w górach Spitzkoppe dostajemy na własność cały wielki załom między skałami. Dla dzieci to raj: mogą biegać, krzyczeć i nikomu ich zachowanie nie przeszkadza. My zaś powoli wdrażamy je w obozowe życie: dostają swe obowiązki, dzięki czemu mogą poczuć się ważne i potrzebne. To jeden z elementów wychowania, jaki we współczesnej cywilizacji zatraciliśmy: w kulturach plemiennych, gdzie dzieci od małego obserwują całą społeczność, mając w niej określone miejsce, nie ma czegoś takiego jak bunt dwulatka lub nudzący się, wyjący ze złości kilkulatek. Dla tutejszych dzieci sprawa jest prosta: najpierw odpowiadają za kury, potem dostają awans społeczny, pasąc kozy, wreszcie dorastają do odpowiedzialnego zadania – dostarczania wody i opieki nad młodszym rodzeństwem. Wiedzą, czego się od nich wymaga i jakie są ich obowiązki. Chyba tego mi czasem brakuje w moim świecie, gdzie praktycznie każda rodzina tworzy własny model wychowania, zaś dzieci konfrontujące je w piaskownicy wpadają niekiedy w chaos różnorodnych społecznych oczekiwań. Tymczasem Krzysztof rozpala ognisko, a chłopcy z zapałem pomagają mu przygotować grilla. Nazywany tu braai jest kulinarną spuścizną po niemieckich osadnikach (podobnie jak frankfurterki i piwo), a jednocześnie nader socjalną metodą przygotowywania jedzenia. Zgromadzeni wokół ogniska razem jemy kolację (dziś szef kuchni poleca kotlety z oryksa), by potem patrząc w ogień, długo jeszcze rozmawiać z dziećmi. Na co dzień na takie rozmowy najzwyczajniej brakuje nam czasu…
Wybrzeże Szkieletów i focza kolonia
Naszym głównym problemem podczas długich godzin jazdy było to, czym zająć chłopców. Gdy już przeczytaliśmy wszystkie książeczki, jakie zabraliśmy (chłopcy z nudów nareszcie zaczynają ich słuchać), wielką atrakcją stało się opowiadanie bajek oraz… zwykły kawałek linki. Niewiarygodne, co dziecko z jego pomocą potrafi wyczyniać! Windy, mosty, łowienie ryb – to tylko niektóre z ich pomysłów! Gdy dotarliśmy na Wybrzeże Szkieletów, chłopcy koniecznie chcieli wiedzieć, czy spotkamy tu jakieś kościotrupy. Nazwa odnosząca się do licznych wraków statków jest odpowiednią wizytówką tego miejsca. Także i my natrafiamy na kilka wraków, w tym jeden, który rozbił się tu całkiem niedawno. Opowiadam wymyśloną naprędce historię o wilkach morskich, które straciwszy statek, były bardzo złe i płakały. – A nasz tata jest dzielny i nie płacze – informuje mnie bardzo poważnie Staś. Cóż, tata ma do dyspozycji terenowe auto, GPS i drogę, którą stąd za chwilę odjedziemy. Skrajna niegościnność wybrzeża (gdzie za dnia człowiek dostaje udaru od upału, zaś nocą trzęsie się z zimna) sprawia, iż Namibia na ponad 1 tys. km brzegu ma zaledwie trzy miasta, zaś piaszczyste plaże Wybrzeża Szkieletów to ostatnie miejsce, w jakim chciałabym się znaleźć bez samochodu i zapasu wody! Decydujemy się na zaledwie jeden nocleg tutaj: w nocy wiatr jest tak porywisty, że chłopcy kategorycznie domagają się, bym przyszła spać z nimi. Otulam ich śpiworkami, gratulując sobie w duchu pomysłu zabrania polarów – są jak najbardziej przydatne! Za to rankiem odwiedzamy nader nietypowych mieszkańców Afryki. Obmywający brzegi Afryki zimny Prąd Benguelski sprawia, iż na letnie wakacje wpadają tu pingwiny i foki. – Fuj, co tu tak brzydko pachnie? – pyta, krzywiąc się, Michaś. To focza kolonia na Cape Cross! Michaś szybko jednak o niemiłym zapachu zapomina, gdyż dzięki umieszczonemu nad kolonią pomostowi mamy wrażenie wejścia w sam środek filmu przyrodniczego. Przez dłuższą chwilę obserwujemy szakala usiłującego porwać małą foczkę, a ja mam okazję opowiedzieć mu o odwiecznym cyklu życia przyrody. Śpiącego w aucie Stasia ta atrakcja omija, ale myślę sobie, że kiedyś jeszcze foki zobaczy, za to znacznie lepiej jest mieć wyspane dziecko!
Dzień dobry, antylopki!
Naprawdę bliski kontakt ze zwierzakami przytrafił się nam na farmie, gdzie mogliśmy głaskać oswojone gepardy. I tu nasi chłopcy wprawili nas w niezwykłe zdumienie, gdyż początkowo przestraszyli się… jamnika! W końcu pies to znane zagrożenie, a gepard to taki wyrośnięty kiciuś. Michaś nie miał ochoty na bliższą z nim znajomość, dlatego też zaprowadziliśmy go poza ogrodzenie, gdzie koło auta miał się grzecznie pobawić. I bawił się, dopóki nagle nie usłyszeliśmy okrzyków przerażenia: „Mama, potwór!”. Potwór był roczną żyrafką, bardzo zainteresowaną, czy też nie mamy dla niej jakiegoś jedzenia. Bo na przykład jabłkiem nie pogardzi. O ile Michaś trzymał się od zwierząt na dystans, o tyle Staś zakochał się w nich tą dziecięcą miłością, która wierzy, że z pewnością rozumieją one wszystko, co się do nich mówi. – Żyrafki moje ukochane! – wołał, gdy wjechaliśmy do parku narodowego Etosha. – Dzień dobry, antylopki! – wołał, machając do nich rączką tak energicznie, że te stojące bliżej nas na wszelki wypadek odsuwały się na bezpieczniejszą odległość. – Mamo, widziałaś, one się do mnie uśmiechają! – szczęście Stasia podczas jazdy przez Etoshę nie miało granic. My byliśmy nieco mniej szczęśliwi, bo padające tu nocą deszcze sprawiły, że niewiele zwierząt pojawiało się przy oczkach wodnych, mając zapas wody praktycznie wszędzie. Ale i tak udało się nam zobaczyć polowanie lwów, choć gdy stado zebr rzuciło się do ucieczki, w pierwszej chwili byłam przekonana, że spłoszyła je kłótnia moich synków o paczkę cukierków. Tak, wiem, że to niepedagogiczne i słodycze szkodzą, ale w danej chwili był to najprostszy sposób zajęcia ich, by nie rozrabiali, podczas gdy rodzice fotografują dziką przyrodę. Gdy kurz opadł, okazało się, że to lwica zaatakowała stojącą najbliżej niej zebrę, zaś leżący niedaleko naszego auta samiec miał za zadanie odwracać uwagę stada od swej towarzyszki. Chłopcy śmierć zebry przyjmują nader naturalnie, przez chwilę dopytują się tylko, czy my też umrzemy, po czym Michaś pyta mnie na ucho, czy jak on umrze, to do nieba pójdzie też jego misio Maku-Maka.
Zapewniam go, że po drugiej stronie chmur na pewno spotka wszystkich, których kocha. Myślałam, że już nic nas nie zaskoczy, tymczasem Namibia miała dla nas jeszcze jedną niespodziankę. Gdy już wracaliśmy na kemping, przy drodze zobaczyliśmy kupę. Wielką, jaką tylko słoń potrafi zostawić. Chłopcy bawią się w zgadywanie, który krzak zasłonił słonia (fakt, w tym buszu może być dwa metry od nas i go nie zobaczymy!), gdy nagle na drogę wychodzi ich całe stado! Jakiś maluch zbyt długo się nam przygląda, aż mama daje mu klapsa trąbą, pouczając najwyraźniej, że auta należy ignorować i maszerować dalej na nocleg. Ja przez chwilę mam duszę na ramieniu, gdy wielki samiec staje przy drodze i patrząc na nas, wachluje się uszami, co w jego języku oznacza, że radzi nam szybko się z jego drogi usunąć. Posłuchaliśmy dobrej rady! Ostatni nocleg na kempingu w Etoshy był niezapomniany, bynajmniej nie z powodów romantycznych. W nocy przyszła burza i nasz namiot trochę przeciekał. Efekt? Rano z materaca wylewamy wodę, zaś chłopcy wniebowzięci taplają się radośnie w kałuży. To dla nich najlepsza zabawa, a choć kałuże w Afryce generalnie należy omijać, ta powstała tak niedawno, że jeszcze nie zasiedliły jej groźnie bakterie i zwierzęta. Puszczanie łódek z piankowych sandałów i kopanie kanałów było najlepszą zabawą! Radość tym większa, że Namibia to kraj pustynny, gdzie wodę trzeba oszczędzać, co chłopcom wpajamy na każdym kroku. Tym razem mieli jej wreszcie pod dostatkiem!
Patyk w języku międzynarodowym
Kobiety Himba to ikona egzotyki. Na ich spotkanie wyruszamy na północ, gdzie przy granicy z Angolą trafiamy do nader malowniczej wioski. Jesteśmy wraz z przewodnikiem objaśniającym nam tajniki urody kobiet, które nigdy się nie myją. Woda jest dla nich tabu, by jednak pięknie wyglądać, dzień zaczynają od półgodzinnego okadzania ciał wonnym dymem, po czym smarują się mieszanką z ochry działającą jako kosmetyk i krem z filtrem. Podczas gdy Krzyś oddaje się pracy fotoreportera (z zapałem zrozumiałym, biorąc pod uwagę liczbę i urodę otaczających nas biustów), ja staję przed trudnym zadaniem negocjacji. Michaś znalazł patyk przypominający dzidę, co Stasia wprawiło w czarną rozpacz, bo on też by taki chciał! Ale skąd ja mu taki drugi wytrzasnę? Widząca moje rozterki mama Himba pyta mnie wzrokiem, o co chodzi. – No, patyk mi potrzebny, bo brat ma, więc jakby pani gdzieś miała tutaj drugi… Mimo że mówię po polsku, problem jest na tyle jasny, że kobieta znika w chacie i po chwili wyłania się z drugim patykiem! „Ech, dzieci” – zdaje się mówić jej uśmiech. Czy ona też ma ten sam kłopot, że zabawka brata zawsze jest w danej chwili najbardziej atrakcyjna, choćby był to stary sandał z opony? Dopóki chłopaki ganiają z tymi patykami, muszę mieć ich na oku, jednak w pewnym momencie zafascynowała ich leżąca stara beczka. Razem z nowymi kolegami turlają ją, zaśmiewając się do rozpuku. Choć dzieli ich wszytko, wychowanie i doświadczenia życiowe, to chęć zabawy jest jednakowa. W pewnym momencie Staś łapie rączkami belki spichlerzyka i buja się, podnosząc nogi. Starszy kolega nie może być gorszy: po chwili zwisa głową w dół niczym na trzepaku, a Staś patrzy na niego z podziwem. Dla chłopców jest to zupełnie naturalne, że tutejsi ludzie wyglądają inaczej i mówią inaczej. Gdy ja jako siedmiolatka po raz pierwszy jechałam do Afryki, bałam się, że nie zrozumiem, jak tamtejsze dzieci będą się śmiać, bo przecież będą to robić w obcym języku – moim chłopcom takie rozterki do główek nie przychodzą.
Zabawki hand made
O ile wizyta u Himba nie zrobiła na chłopcach specjalnego wrażenia, o tyle odwiedziny w buszmeńskiej wiosce były dla nich niezapomniane. Przede wszystkim z racji zrobionego z drutu i puszek samochodu, który wydał się im najwspanialszą zabawką. Oczywiście natychmiast zaczęli się bić o to, który pierwszy będzie nim sterować, co buszmeńskie maluchy obserwowały z wielkim zaciekawieniem. Ostatecznie nader rzadko widzą, że biali też mają dzieci, więc każde ich zachowanie było warte uwagi. Dla nas niezwykłość wioski polegała na tym, iż realizowano tu pionierski pomysł wioski kulturowej. Po opłaceniu biletu wstępu zostaliśmy zaproszeni na polanę, gdzie Buszmeni ubrani w tradycyjne stroje do późnej nocy pokazywali nam swe tańce i śpiewy. Nasi chłopcy byli uszczęśliwieni: na niebie gwiazdy, a rodzice nie każą im spać, tylko pozwalają bawić się przy ognisku! Następnego dnia rano mogliśmy zobaczyć, jak powstaje biżuteria z nasion i skorupek strusich jaj oraz łuki dla naszych chłopców. Poprzedniego dnia nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie mogą nam od razu tych łuków zrobić – w końcu co to za problem połączyć kawałek gałęzi i sznurek? Ano jest problem, bo ten sznurek trzeba było samemu zrobić: najpierw oddzielając włókna z liści, a potem skręcając je w mocną linkę.
Co z tego pamiętasz?
Po jakimś czasie (a cała podróż trwała sześć tygodni) Michaś najwyraźniej zatęsknił za domem. Opowiadał o tym, co robił w przedszkolu, o rysowaniu, a w pewnej chwili zasmucony mówi, że trzeba rysować nie za linię, ale on tak nie umie. – Nie martw się – pocieszam go. – Za tu potrafisz wiele innych ważnych rzeczy: rozpalić ognisko, pomóc tacie zmienić oponę, rozłożyć biwak. Wyraźnie poprawia mu to humorek, że jednak on też się czegoś nauczył. Przy okazji dowiaduję się rzeczy, zdawałoby się, dawno przez niego zapomnianych: o tym, że gdy pół roku temu byli z przedszkolem na wycieczce na farmie strusi, to pani miała trąbkę do mówienia. I że strusie były wielkie do nieba i miały jaja jak dinozaury. A gdy wtedy wrócił, moje pytanie o to, jak było, skwitował krótkim „fajnie” i tyle się dowiedziałam! Ciekawe, co w ich główkach zostało po tej podróży. Dziś (a minęły już dwa lata od powrotu) potrafią nas zaskoczyć tym że pamiętają, jak szli przez pustynię, czy też opowiedzieć o tym, jak tata łapał skorpiony. Stasiowi pozostała miłość do żyrafek: ma ich ponad dwanaście! Za to Michasia ukochaną zabawką (poza misiem rzecz jasna) jest malutki gepard. I co jakiś czas nas pytają, kiedy znowu będziemy nocować na dachu samochodu…