Dobra szkoła, szkoła z duszą to prawdziwy skarb, wie o tym każdy rodzic. Przedstawiamy Krystynę Starczewską – nauczycielkę z powołania oraz założycielkę pierwszego liceum społecznego w Polsce, obecnie Zespołu Szkół „Bednarska”. Pani Krystyna, która sama chodziła na wagary i czuła się w niejednej szkole źle, stworzyła wyjątkowy w naszym kraju model edukacji. Nam opowiada o tym, ile się zmieniło w polskim szkolnictwie i jakie rewolucje jej zdaniem jeszcze by się oświacie przydały.
Weszła pani w wiek szkolny w 1944 roku, pod koniec drugiej wojny światowej. Co się wtedy działo z systemem szkolnictwa w Polsce? Jak wyglądała pani edukacja podstawowa?
Jest oczywiste, że nie mogło być mowy o żadnym systemie edukacji i chodzeniu do szkoły w czasie Powstania Warszawskiego, a ja właśnie w listopadzie 1944 roku kończyłam siedem lat. Poszłam do szkoły po zakończeniu wojny, od razu do drugiej klasy, bo brat w czasie popowstaniowej tułaczki nauczył mnie czytać i pisać. Nas było sześcioro rodzeństwa – dwaj starsi bracia brali udział w Powstaniu (17-letni Stefan zginął, starszy Stanisław dostał się do niemieckiej niewoli), a ja, trzynastoletni bliźniacy i najmłodszy brat, który miał niecałe trzy lata, przeżyliśmy Powstanie w warszawskim szpitalu Dzieciątka Jezus, w którym pracował mój ojciec. Napatrzyłam się wtedy na okrucieństwo Niemców zabijających ludzi. Potem przeżyliśmy kilka miesięcy tułaczki po Polsce, w czasie której mój starszy brat Andrzej systematycznie uczył mnie sztuki czytania z jedynej dostępnej mu książki.
Czyli?
Historii starożytnej Grecji…
Niełatwa pierwsza lektura!
Oj, niełatwa! A jak źle przeczytałam, to mnie mój ukochany nauczyciel ostro karcił. Występowało tam słowo Xerxes pisane przez „x” i ja, nauczona już przez brata alfabetu, czytałam zgodnie z posiadaną wiedzą: „Ikserikses” (śmiech). A on, że źle, i tak w kółko!
A do tej drugiej klasy gdzie pani poszła?
W Toruniu. Zaraz po zakończeniu wojny mieszkaliśmy tam kilka lat, by potem znowu wrócić do Warszawy. Do piątej klasy chodziłam już do szkoły przy ulicy Raszyńskiej w Warszawie.
Jak pani wspomina swoją pierwszą szkołę?
Drogie panie, ja do tej drugiej klasy w zasadzie nie chodziłam, trzy miesiące spędziłam na wagarach.
Tak od razu, w drugiej klasie?
Tak, bo czułam się obca i niezrozumiana. W szkole były dzieci, które nie przeżyły tego, co ja, nie miały pojęcia o tym, co przeszłam, zresztą nauczyciele też nie. Nic dziwnego, że po przyjeździe z Warszawy czułam się w Toruniu wśród rówieśników raczej obco. Zaprzyjaźniłam się za to z niejaką Sulpicją, która też była na klasowym aucie, bo, tak jak dzisiaj o tym myślę, jej mama chyba była prostytutką… Ona mieszkała w takiej ruderce w parku, gdzie razem spędzałyśmy dni. Moja mama o mojej nieobecności w szkole dowiedziała się dopiero przy zakończeniu roku szkolnego, co dziś wydaje się nieprawdopodobne. Dzieci mówiły codziennie, że Krysia chora, a nauczycielka tego nie sprawdzała. A ja po prostu strasznie nie lubiłam szkoły!
Ale wszystkich czy konkretnie tej toruńskiej?
Toruńskiej… Nauczyciele tylko odpytywali, w ogóle nie rozumieli, że ktoś może mieć jakieś problemy. Byli tacy bezosobowi, do dzieci mówili po nazwisku. Dla mnie takie relacje były szokujące. Potem przenieśliśmy się z powrotem do Warszawy i zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej na Raszyńskiej, dokładnie w tym miejscu, w którym dzisiaj pracuję. Klasa była dosyć niegrzeczna i jakoś lepiej się w niej odnalazłam. Zapisałam się do harcerstwa, zaczęłam chodzić na zbiórki, były różne ciekawe zajęcia. A w tych pierwszych toruńskich klasach, to tylko czekałam, aż się lekcje skończą, żeby biec się bawić…
Rodzice wywierali jakąś presję, że powinna się pani lepiej uczyć, bardziej przejąć szkołą?
Niespecjalnie… Czego trzeba, to nauczyłam się ze słuchania opowieści w domu, z rozmów z rodzicami i z braćmi. Co wieczór tata czytał nam przed snem arcydzieła polskiej i światowej literatury. Bardzo to lubiłam, w przeciwieństwie do szkoły, której nie trawiłam. W Toruniu po wojnie był podział na placówki żeńskie i męskie. A dla mnie, wychowanej w domu pełnym chłopców, braci i ich kolegów, dziewczynki były jakimiś dziwnymi stworami. Nawet do któregoś roku życia mówiłam „zrobiłem”, „poszedłem” – tak jak bracia, powtarzałam używane przez nich formy gramatyczne.
Czy była w pani życiu szkolnym jakaś szczególnie inspirująca, pamiętna postać? Pytamy o nauczyciela lub nauczycielkę…
Mieliśmy bardzo dobrą dyrektorkę w szkole na Raszyńskiej, która w czasie okupacji była też wychowawczynią jednego z moich braci bliźniaków. Ona umiała przemówić do dzieci, być blisko, zachowując jednocześnie dyscyplinę. Poza nią nie pamiętam nauczycieli z podstawówki, ani jednego nazwiska, ani jednej twarzy, to była po prostu bezosobowa druga strona barykady. W liceum miałam wybitną polonistkę panią Michalską, która miała za sobą doświadczenie Oświęcimia. Ona nie bała się mówić uczniom rożnych rzeczy, których w tym czasie nie wolno było pamiętać, np. mówiła nam prawdę o Katyniu.
A do tego naprawdę trzeba było w tamtych czasach wyjątkowej odwagi. Spotkały ją za to jakieś represje?
Tak, została wyrzucona z pracy z zakazem nauczania. Sprawa pani Michalskiej miała dla mnie ogromne znaczenie – otworzyła mi oczy na otaczającą mnie rzeczywistość. Kiedy przyszłam do liceum, byłam harcerką, a potem ku rozpaczy mojej mamy wstąpiłam do Związku Młodzieży Polskiej. Uwierzyłam w komunizm jako ideologię sprawiedliwości społecznej, pięłam się po szczeblach kariery organizacyjnej – zostałam wybrana do szkolnego zarządu ZMP, a potem zostałam delegatem do zarządu stołecznego Związku. Więc jak słuchałam tego, co mówi pani Michalska, to odczuwałam niepokój, że to jest sprzeczne z tym, w co uwierzyłam.
Wsypała ją pani?
Była taka okazja. Pewnego dnia dwóch panów poprosiło, żebym stawiła się w siedzibie komitetu dzielnicowego PZPR. Poszłam tam. Zaczęło się od pochwał, że jestem taka wspaniała, zajmuję się dziećmi w harcerstwie itd., ale że niestety w szkole mam nauczycielkę, która jest wrogiem klasowym, czy ja się domyślam, kto to jest… A ja oczywiście, że nie. Więc wyjaśnili, że chodzi o panią Michalską i że oczekują, że ja będę na lekcjach notować jej wypowiedzi, a potem przekazywać je tym panom. Mnie zupełnie zatkało, wyjąkałam: „Proszę pana, przecież to jest donosicielstwo… Dlaczego wymagacie ode mnie takiej rzeczy?”. A oni na to, że w burżuazyjnej ideologii to nazywa się donosicielstwem, a naprawdę jest to walka o sprawiedliwą, wolną, ludową Polskę. I zaczęli mnie mamić studiami w Moskwie i innymi wspaniałymi perspektywami. Miałam wtedy niecałe 15 lat. Spięłam się jednak w sobie i zdecydowanie odmówiłam. Natychmiast zmienił się wyraz ich twarzy. Powiedzieli, że się tego spodziewali, przecież mój brat był w AK, przecież to, przecież tamto i do widzenia, ale przed wyjściem muszę podpisać, że nikomu nie powtórzę treści tej rozmowy. Wróciłam do domu chora. Wtedy po raz pierwszy zwątpiłam w wyznawaną przez mnie ideologię. Oni jednak kogoś znaleźli, bo pani Michalska została wyrzucona z pracy i podano dokładne cytaty z jej wypowiedzi na lekcjach. Potem na obozie szkolnym byłam świadkiem upokorzenia i zastraszenia dzieci przez ubeków. Mówię o tym, żeby pokazać, na jakie doświadczenia były narażone dzieci i młodzież w tamtych czasach. Szkoła w PRL-u była oficjalnie traktowana jako „placówka frontu ideologicznego”, jej podstawowym zadaniem było kształtowanie postawy ideologicznej wychowanków.
W ogródku na Zajęczej
Nie lubiła pani szkoły, skąd więc pomysł, by zostać nauczycielką? Podobno w pani rodzinie jest taka tradycja, że mężczyźni zostają lekarzami, a kobiety nauczycielkami…
Ja od zawsze wiedziałam, że chcę pracować w szkole. To wynikało przede wszystkim właśnie z moich bardzo złych doświadczeń ze szkołą i dobrych doświadczeń w pracy z dziećmi w harcerstwie oraz na koloniach letnich. Byłam przekonana, że wiem, jak należy podchodzić do dzieci – to znaczy słuchać ich sądów i opinii, pozwalać, żeby rozwijały swoje zainteresowania, okazywać szacunek dla ich wysiłków, nie próbować zmuszać ich do tego, by były takie, jak ja chcę, żeby były. Jak tylko zrobiłam magisterkę na polonistyce, poszłam uczyć do szkoły podstawowej. Tam pracowałam dwa lata, odeszłam po awanturze z dyrektorem.
Co się wydarzyło?
Nie mogłam pogodzić się z tym, że w szkole nagminnie stosowano kary fizyczne. Pamiętam, jak raz przyszedł do mnie na lekcje chłopiec, któremu po szyi płynęła strużka krwi. Był u dyrektora, który miał zwyczaj podnosić za ucho niegrzecznych uczniów i temu je naderwał. Innym razem przychodzę do szkoły, otwieram pokój nauczycielski, wchodzę do toalety, a tam leży chłopak. Budzi, wstaje i mówi: „Mnie tu zamknęli, a potem zapomnieli otworzyć, ja tu całą noc przeleżałem…”. Mnie wtedy szlag trafił, zaczęłam się awanturować. Ale nic to nie dało, byłam młoda, patrzyli się na mnie jak na oszołoma. Kiedy dostałam wychowawstwo, dwóch ojców po zebraniu do mnie podeszło i powiedziało: „Pani tak młodo wygląda, dzieci na pewno się pani nie będą słuchać, no i nie ma pani siły, żeby im przyłożyć, jak będą niegrzeczne”. Zaproponowali, żebym spisywała nazwiska i zawsze w piątek po lekcjach jeden z nich przyjdzie i wymierzy karę – czyli określoną liczbę pasów na gołą pupę. Kara fizyczna była w powszechnym mniemaniu po prostu normą. Ale jakoś sobie z tą klasą poradziłam bez uciekania się do pomocy ofiarnych ojców.
Była jakaś specjalna metoda?
Tak, wymyśliłam sposób na ich ujarzmienie nie poprzez zastraszanie, lecz poprzez pobudzanie ciekawości… Przez ostatnie dziesięć minut każdej lekcji opowiadałam im pasjonującą historię, która urywała się w najbardziej intrygującym momencie, aby być kontynuowana na następnej lekcji, o ile oczywiście będą dobrze pracować i uważać. I to zadziałało. Snułam więc wymyśloną przez siebie niekończącą się opowieść i patrzyłam, kiedy będzie dzwonek – wtedy następowała kulminacja typu: „i zawisnął nad przepaścią na jednej ręce…”. Klasa stała się nagle grzeczna, dopytywano mnie, jak to osiągnęłam. Prosta sprawa – odpowiadałam – dzieciom trzeba opowiadać bajki! A odeszłam z tej szkoły po strasznej awanturze z dyrektorem, tym, co za uszy podnosił. Zwymyślał mnie przy uczniach w bardzo ordynarny sposób, myślałam, że się opamięta i przeprosi, ale nie zrobił tego, więc złożyłam wymówienie.
Z dzisiejszej perspektywy to wszystko nie do pomyślenia…
Oj tak, w szkole działy się wtedy dziwne rzeczy. Na przykład raz po zebraniu podchodzi do mnie mama z kwiatami, a w nich są jakieś pieniądze. Mówię: „Proszę to wziąć, ja nie przyjmuję pieniędzy”. A ona zaczyna płakać, przepraszać, że taka mała suma, ale jej nie stać na więcej. Albo innym razem inna goni mnie z gęsią. To było na porządku dziennym: z jednej strony bicie, z drugiej łapówki, z trzeciej całkowita samowola dyrektora wobec dzieci i nauczycieli. Ale byli też nauczyciele porządni, którzy się starali, z którymi można się było dogadać… I takie na przykład miłe, choć też dwuznaczne momenty: oto jestem chora, leżę w domu i akurat są moje imieniny. Nagle dzwonek do drzwi, mama otwiera, a tu banda chłopców z ogromnym bukietem kwiatów, że oni do pani Krysi przyszli, bo ona chora. Za chwilę znowu dzwonek do drzwi… Milicja. Okazuje się, że chłopcy kwiaty zerwali w ogrodzie Filtrów, że obrobili cały klomb. Milicjant ostatecznie się wzruszył szlachetnym przeznaczeniem kwiatów i nie ukarał chłopaków.
Za co została pani pozbawiona prawa do nauczania?
Nie zgodziłam się obniżyć ocen z wypracowań maturalnych swoim dwóm uczennicom, kiedy uczyłam w Liceum Ogólnokształcącym im. Juliusza Słowackiego. Napisały one bardzo dobre samodzielne prace, ale niezgodne z obowiązującą ideologią. Uznano wówczas, że ponieważ w sposób bezczelny przyznaję się do wychowywania młodzieży w duchu wrogości do socjalistycznej ojczyzny, nie mogę dalej uczyć i wychowywać. Usunięto mnie z pracy i pozbawiono prawa do nauczania. Zdecydowałam się pójść na studium doktoranckie na wydziale filozofii. Zrobiłam doktorat, a potem aż do roku 1989 pracowałam naukowo w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.
Ale już wówczas stanęła pani po drugiej stronie barykady, jako rodzic, mama Ani.
Tak, kiedy Ania chodziła do szkoły, ja już nie byłam nauczycielką, pracowałam na Uniwersytecie, a potem w PAN-ie. Szkoła, do której chodziła Ania, nie była dobrą szkołą, ale miałam taką zasadę, żeby nie ingerować specjalnie, bo wszelkie ingerencje rodziców tylko pogarszały sytuację. Ania się uczyła nieźle i nie miała problemów.
To znak czasu, dziś trudno wyobrazić sobie rodziców, którzy się nie angażują.
Tak, ale wtedy, a jeszcze pewnie dziś czasami też, rodziców postrzegało się w szkole jako uciążliwych petentów. Szkoła więc opędzała się od nich jak mogła. Uparta mama albo tata prowokowali na ogół niechęć do własnego dziecka. Znałam to od tej drugiej strony.
Więc z gęsią pani nie przychodziła…
Ani z gęsią, ani z awanturami. Trudne mamy tradycje polskiego szkolnictwa…
Ale znowu na przekór złym doświadczeniom założyła pani własną szkołę, dziś już cały zespół: gimnazja, licea, wkrótce podstawówka…
Zawsze chciałam być nauczycielką, a kiedy dostałam zakaz nauczania i zaczęłam pracować naukowo, zajęłam się humanistyczną psychologią oraz ideami wychowawczymi Korczaka, który zawsze był moim idolem, jeśli chodzi o stosunek do dziecka. Jego poglądy stanowią, w moim przekonaniu, przełom w relacji dorosły – dziecko. Korczak walczył z powszechnym przekonaniem, że „dziecko nie jest, ale dopiero będzie człowiekiem”, że jest na razie jedynie materiałem do ukształtowania przez nauczyciela i wychowawcę w procesie wychowania. Przekonanie Korczaka, że dziecko już jest człowiekiem i że z tego powodu należy mu się szacunek, tak samo jak każdej innej ludzkiej istocie, było i jest dla mnie jako nauczyciela i wychowawcy najważniejsze.
Stąd też pewnie wzięło się hasło „Szkoła służyć ma dziecku”, które napisaliście z zespołem ekspertów „Solidarności” w dokumencie „Szkoła jako środowisko wychowawcze” na przełomie 1980 i 1981 roku. Podobno ministerstwo było oburzone tym zdaniem.
To był tekst przygotowany przez nas jako grupę ekspertów oświaty „Solidarności” w czasie negocjacji z ówczesnym Ministerstwem Oświaty i Wychowania. W gronie specjalistow, do którego należeli m.in. prof. Andrzej Janowski, Anna Radziwiłł, Włodzimierz Paszyński i Marzena Okońska, zajmowaliśmy się problemami, które najpilniej powinny zostać zmienione w systemie polskiej edukacji. Przede wszystkim chodziło nam o to, by szkoła przestała być „placówką frontu ideologicznego”, a stała się miejscem służącym rozwojowi dziecka, stąd właśnie to zdanie otwierające nasze rozważania. Aby szkoła przestała być miejscem indoktrynacji, należy odkłamać programy i podręczniki, zwłaszcza historii, należy też przełamać państwowy monopol edukacyjny, dopuszczając do organizowania szkół z ciekawymi autorskimi programami nauczania i wychowania. Największą konsternację ówczesnych oświatowych decydentów wzbudziło to w naszym przekonaniu całkowicie oczywiste zdanie, że „szkoła służyć ma dziecku”. Przecież szkoła zawsze służyła jakimś celom nadrzędnym – Kościołowi, państwu, takim czy innym celom społecznym… Ale dziecku? To było nie do pomyślenia!
Ale jednak przez lata 80., po stanie wojennym, nie było szans na jakiekolwiek reformy szkolnictwa.
Oczywiście po wprowadzeniu w grudniu 1981 roku stanu wojennego wszystkie plany dotyczące reform runęły. Pozostała tylko możliwość działań konspiracyjnych. Zaczęliśmy z kolegami wydawać podziemny dwutygodnik „Kos” (organ powołanego przez nas Komitetu Oporu Społecznego). W ramach działalności KOS-a stworzyliśmy konspiracyjny Zespół Oświaty Niezależnej. Rozmawialiśmy o tym, jaka powinna być szkoła, gdy w wolnej Polsce będzie kiedyś możliwe realizowanie naszych pedagogicznych idei. Na razie wydawaliśmy w stworzonym przez nas podziemnym wydawnictwie konspiracyjne pisma dla nauczycieli: „Tu i Teraz”, „Edukacja i Dialog” oraz „Zeszyty Edukacji Narodowej”, tzw. „ZEN-y”, rozprowadzane w podziemnych siatkach kolportażu dla młodzieżowych kół samokształceniowych.
Dalszy ciąg tej historii ma miejsce przy Okrągłym Stole?
Gdy wiosną 1989 roku rozpoczął się Okrągły Stół, walczyliśmy przy podstoliku oświatowym o uzyskanie zgody ówczesnych władz na zakładanie szkół społecznych z własnymi autorskimi programami nauczania i wychowania. Byliśmy przekonani, że najważniejszą sprawą w Polsce będzie przełamanie państwowego monopolu oświatowego.
I gdy taką zgodę udało się nam uzyskać, przystąpiliśmy natychmiast do organizowania naszej pierwszej niezależnej szkoły. Tak powstała „Bednarska”. Ale już rok wcześniej prowadziliśmy na UW seminarium pod tytułem: „Jaka może być szkoła – jakiej szkoły chcemy?”, na które przychodzili studenci, nauczyciele, rodzice dzieci, które miały właśnie iść do liceum, a także przyszli uczniowie nowej szkoły. Wypracowywaliśmy wspólnie wizję zasad nauczania i programu wychowawczego. Miała to być szkoła demokratyczna, oparta na współpracy trzech szkolnych stanów: uczniów, rodziców i nauczycieli, nastawiona na rozwijanie zainteresowań, a nie na bierne wkuwanie informacji, ucząca samodzielnego myślenia i odpowiedzialności za tworzoną z innymi wspólnotę.
Krystyna Starczewska, pierwszy zjazd „Solidarności”, Oliwa, 1981
Jakie są kryteria naboru, jakich typów dzieci szuka pani do swoich szkół?
Nikogo nie szukam! Jestem przeciwniczką selekcji, wiem, że jest to jeden z głównych mankamentów naszego systemu edukacji. Bo to zawsze jest pewien rodzaj wykluczenia. Zazwyczaj szkoła, gdy ma taką możliwość, wybiera dzieci, z którymi łatwiej będzie pracować. Np. słyszałam o sytuacji, że placówka, która ma bardzo wysokie miejsce w rankingach, nie przyjmuje żadnych dzieci z orzeczeniami psychologa, z dysgrafią, dysleksją i innymi problemami. No i wiadomo, że to stwarza możliwość uzyskiwania znakomitych wyników na egzaminach. Moim zdaniem dobra szkoła nie na tym polega, że robi selekcję dzieci, żeby osiągnąć wysokie miejsce w rankingu. Dobra szkoła powinna pracować z każdym uczniem, nawet tym trudnym. Tak samo jako rodzice nie wybieramy sobie dziecka, tylko kochamy i opiekuje my się tym, które nam się urodziło… Jednak muszę robić egzaminy wstępne, bo mam zbyt wielu kandydatów – przeciętnie po cztery osoby na jedno miejsce. Zostawiam jednak w każdej klasie cztery-pięć miejsc dla dzieci z trudną sytuacją, które są zagrożone wykluczeniem. Dzieci uchodźców, emigrantów, dzieci z domów dziecka i ze środowisk patologicznych oraz niepełnosprawnych fizycznie bądź psychicznie, niedosłyszących, niedowidzących, na wózkach, z syndromem Aspergera itd.
Czemu służy przyjmowanie do grona uczniów tych elitarnych szkół dzieci ze środowisk wykluczonych?
Po pierwsze, temu, żeby realnie pomóc tym, którzy tej pomocy potrzebują, a poza tym temu, żeby pozostałym w głowach się nie przewróciło. Bardzo szybko zauważyłam, jak łatwo wykształca się w dzieciach pewien rodzaj niezdrowego elitaryzmu – my jesteśmy z tej lepszej szkoły, a wy nie, więc my jesteśmy od was lepsi. To jest postawa bardzo szkodliwa dla moralnego rozwoju młodego człowieka. Ważne więc jest, żeby nasi uczniowie uczyli się współżycia i współpracy z ludźmi różniącymi się od nich pochodzeniem społecznym, wyznaniem, kolorem skóry, tradycją kulturową, sprawnością fizyczną i intelektualną. Ważne jest, żeby umieli zaakceptować innego i nawiązać z nim relacje. Kierując się tą ideą, zaproponowałam na zebraniu rodziców w 1994 roku wprowadzenie miejsc dyrektorskich w każdej klasie dla tego typu specjalnych uczniów, którzy będą przyjmowani poza kryteriami egzaminacyjnymi.
Ilu jest uczniów w klasie spoza oficjalnej rekrutacji?
W każdej klasie jest w tej chwili 24 uczniów – proponowałam, żeby czworo uczniów było przyjętych poza kryteriami egzaminacyjnymi. Początkowo rodzice oponowali: – Przecież te dzieci będą na niższym poziomie niż pozostałe! – Faktycznie. – To my będziemy musieli płacić za nie. – No tak, rzeczywiście. – Poza tym będą zagrożeniem dla naszych dzieci, bo mają złe nawyki. – Być może. – Szkoła spadnie w rankingach, bo będą zaniżać wyniki egzaminów końcowych! – Na pewno. – Nauczyciele będą więcej uwagi poświęcać tamtym dzieciom, mniej naszym, czyli obniży się poziom kształcenia. – Tak. Itd. Wydawało się, że to już koniec, kompletna klapa, projekt nie ma żadnych szans w głosowaniu. Wtedy wstał jeden tata i zapytał: – Przepraszam, czy państwo żałowalibyście pieniędzy na zakup nowych próbek do pracowni chemicznej? – A skąd! – A na zakup nowych książek do biblioteki? – Oczywiście, że nie. – A środków na podróże, na poznawanie świata, innych kultur? – Proszę bardzo. – Więc na rozwój własnych dzieci pieniędzy państwo nie żałują? To proszę pomyśleć, że przyjmowanie tych dzieci to jest stworzenie pewnego rodzaju laboratorium do kształcenia moralnego i społecznego dla waszych dzieci. Zaległa cisza. Głosowaliśmy i wszyscy byli za! Teraz w gimnazjum na Raszyńskiej mamy w każdej klasie kilkoro uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych i dużą grupę uchodźców, dodatkowo prowadzimy jeszcze klasę multikulti, w której cały rok uczą się dzieci nieznające języka polskiego. W tej chwili chodzą do niej Czeczeni, Chińczycy, Tybetańczycy i Wietnamczycy.
Na czym polegają egzaminy wstępne do waszej szkoły?
W tym roku na przykład na pisemnym egzaminie wstępnym z polskiego do gimnazjum kandydaci pisali ciąg dalszy opowiadania, co pozwalało zbadać ich wyobraźnię, sposób wypowiadania się i wrażliwość moralną. Przy ocenie prac mniejszą uwagę zwracamy na ortografię czy stylistykę, bardziej na sposób myślenia i wrażliwość. Na egzaminie z matematyki są zadania o przeciętnym stopniu trudności i dwa, trzy trudne, które mają na celu odkrycie osób wybitnie uzdolnionych matematycznie. Na koniec jest rozmowa, w której przede wszystkim zwracamy uwagę na zainteresowania kandydata, umiejętność myślenia, wrażliwość, zdolność do współpracy.
Jak wygląda nabór uczniów do nowej podstawówki?
Odbyła się rozmowa z rodzicami przyszłych uczniów i z samymi dziećmi, po której dyrektor podjął decyzje o przyjęciu.
Co się stało, że zdecydowała się pani założyć podstawówkę?
To była inicjatywa rodziców, którzy szukali szkoły dla swoich dzieci odpowiadającej ich wyobrażeniom. Od dawna myśleliśmy o tym, żeby nasza edukacja zaczynała się od poziomu podstawowego. Jedna z naszych nauczycielek została dyrektorem tej nowej niewielkiej szkoły. Ale pierwszy rok będzie na pewno eksperymentalny…
Ilu uczniów uczęszcza do szkół waszego zespołu?
W gimnazjum na Raszyńskiej jest 12 klas po 24 uczniów, plus ok. 20 osób w klasie multikulti, czyli razem 300-315 uczniów. W liceum z maturą międzynarodową jest ok. 200 uczniów. Na Raszyńskiej uczy się więc ponad 500 osób. W gimnazjum na Startowej jest ok. 150 uczniów, w liceum na Bednarskiej ok. 300 uczniów, a w liceum na Kłopotowskiego ok. 150 uczniów. W sumie do szkół naszego zespołu uczęszcza ponad tysiąc osób.
Nie żal pani, że tylko tyle osób ma szansę uczyć się w tych świetnych szkołach? Słyszałyśmy, że zawsze odmawiała pani objęcia stanowisk w urzędach, w Ministerstwie Edukacji, ale może dzięki temu zakres wymyślonego przez panią systemu edukacji mógłby objąć więcej dzieci?
Jestem przekonana, że prawdziwe zmiany w systemie edukacji mogą dokonywać się tylko poprzez działalność praktyczną – oddolnie, a nie poprzez odgórne zarządzenia władz. Jak na przykład za pomocą rozporządzenia wprowadzić w życie postulat: „Masz być wrażliwy na potrzeby dziecka”? Nie da się. Prawdziwe zmiany w systemie edukacji i wychowania można osiągnąć poprzez właściwe przygotowanie do pracy nauczycieli i wychowawców, którzy powinni w swój system kształcenia mieć wpisaną praktykę w szkołach realizujących idee wychowawcze, o których mówimy. A więc najpierw trzeba takie szkoły po prostu tworzyć, a potem wykorzystywać je jako szkoły ćwiczeń dla przyszłych nauczycieli. Dlatego nie interesowała mnie praca w instytucjach zarządzających oświatą, lecz bezpośrednio z uczniami w szkole. Przyszłość polskiej szkoły zależy bowiem od działania tych, którzy te szkoły tworzą i w nich na co dzień działają.
Pani stworzyła system oparty na wolności i szacunku dla dziecka, w szkołach waszego zespołu istnieje pełen system demokratyczny z klasycznym trójpodziałem władzy: funkcję ustawodawczą pełni Sejm, sądowniczą Sąd Szkolny, wykonawczą zaś Rada Szkoły. W każdej z tych instytucji, wybieranej co roku w wyborach powszechnych, zasiadają uczniowie, nauczyciele, rodzice i absolwenci będący obywatelami Rzeczypospolitej Szkolnej. Czy pani zdaniem to zdaje egzamin w przypadku wszystkich dzieci?
Szkolna demokracja uczy wszystkich odpowiedzialności za własne postępowanie i za tworzoną z innymi wspólnotę. Są jednak uczniowie, którzy mają większe od innych trudności w odnalezieniu się w naszym systemie. To dzieci, które zostały przyzwyczajone w rodzinie do podejścia karno-dyscyplinarnego i umieją funkcjonować tylko w takich warunkach. Zawsze podkreślam, że to nie jest szkoła dobra dla wszystkich, nie każdy się w takim demokratycznym systemie potrafi odnaleźć.
A jak dobiera pani kadrę nauczycielską?
Już nie wybieram! Na Bednarskiej, na Raszyńskiej większość nauczycieli to osoby, które pracują z nami od dziesięciu lat. Rotacji prawie nie ma. Dużą część stanowią nasi absolwenci, którzy ukończyli studia, porobili magisteria, a niektórzy nawet doktoraty, i powrócili do nas do pracy. Mamy w naszych kadrach kilkudziesięciu nauczycieli absolwentów. Ale jest też sporo nauczycieli starszych, nawet takich, którzy łączą pracę z emeryturą.
W pani szkołach jest prowadzona też ostra walka z narkotykami… Słyszałyśmy, że nawet regularnie badacie uczniom mocz!
Chyba jako jedyni w Polsce! Ale niebezpieczeństwo jest na tyle duże, że nie widzę innego rozwiązania, traktuję to jako pomoc dla rodziców, którzy często absolutnie nie wierzą, że ich dziecko coś takiego mogłoby robić. To się u nas nazywa „ustawą moczową”. Sejm Szkolny to przegłosował. Na początku roku szkolnego wszyscy uczniowie i ich rodzice podpisują dokument „Zero tolerancji”, który jest wyciągiem ze szkolnego regulaminu i dotyczy czterech kategorycznie zakazanych i nietolerowanych w szkole zachowań: agresji wobec kolegów, zachowań niebezpiecznych dla zdrowia i życia, nieuczciwości (np. kradzieży, plagiatów) oraz korzystania z używek – alkoholu, narkotyków, dopalaczy. Badanie moczu ma charakter losowy i jest przeprowadzane kilka razy w roku. To jedyny sposób, aby stwierdzić, czy uczniowie przestrzegają podpisanego przez siebie regulaminu.
Czy ktoś wyleciał ze szkoły, gdy okazało się, że złamał regulamin?
Zdarzyło się kilkakrotnie. Na ogół, jak ktoś złamie któryś z punktów regulaminu „Zero tolerancji”, to podpisujemy z nim w obecności rodziców kontrakt, czyli dajemy ostatnią szansę. Młody człowiek zobowiązuje się, że będzie przestrzegał zasad regulaminu, a jeżeli powtórnie je naruszy, opuści szkołę.
Czy dziś polskiej szkole potrzebna jest reforma i na czym, pani zdaniem, powinna ona polegać?
Myślę, że podstawową sprawą jest w tej chwili zmiana systemu kształcenia nauczycieli. Chodzi o to, żeby nie byli oni jedynie specjalistami w swoim przedmiocie, lecz aby otrzymali także dobre przygotowanie do właściwej pracy pedagogicznej ze swymi uczniami. Wprowadziłabym obowiązkowe roczne praktyki w specjalnie do tego celu przeznaczonych szkołach – takich, które przed wojną nazywano szkołami ćwiczeń. W ten sposób dobre praktyki najlepszych szkół mogłyby się upowszechniać. To byłby krok do tej oddolnie, poprzez praktyczne działania dokonującej się reformy systemu edukacyjnego. Przy okazji w procesie wyłaniania szkół ćwiczeń można by uruchomić pozytywny proces doskonalenia pracy szkół. Awans szkoły wynikałby w tym wypadku bowiem z całokształtu jej pracy wychowawczej i dydaktycznej, a nie jedynie z wyników końcowych testów. Sprawą trudną, ale także bardzo ważną jest sprawa programów. W moim przekonaniu obecnie na przykład program historii jest tak skonstruowany, że dziecko po szkole podstawowej i gimnazjum nie ma zielonego pojęcia o świecie współczesnym. Edukacja gimnazjalna kończy się na I wojnie światowej. I młodzi ludzie nie wiedzą nic o tym, co stanowić powinno podstawę ich obywatelskiej świadomości. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że duża część młodzieży będzie uczęszczać do szkół zasadniczych i na kursy zawodowe i nie otrzyma szansy, by dowiedzieć się, kto wywołał II wojnę, czym był Holocaust, co to był PRL itp. Jestem zwolenniczką reformy, która wprowadziłaby czteroletnie gimnazjum obowiązkowe dla wszystkich – zakończone czymś w rodzaju małej matury. Tak jak to było przewidziane w przedwojennej szkole po reformie Jędrzejewicza. Po ukończeniu czteroletniego gimnazjum, w którym uczeń uzyskiwałby cały zakres wykształcenia ogólnego, mógłby on kontynuować naukę w dwuletnim lub trzyletnim liceum ogólnokształcącym przygotowującym do studiów wyższych, w dwuletniej szkole zawodowej lub w trzyletnim technikum. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tego typu reforma nie ma w chwili obecnej szans realizacji, ale rozwiązałaby ona wiele problemów związanych także z rozpoczynaniem nauki przez sześciolatków i kończeniem trzyletniego gimnazjum przez piętnastolatków. Myślę, że kolejną ważną sprawą jest system opieki edukacyjnej nad dziećmi o specjalnych potrzebach edukacyjnych i ogólnie walka z edukacyjnym i społecznym wykluczeniem oraz nastawienie szkół na programy wychowawcze uwzględniające problematykę wielokulturowości – czyli wychowanie do tolerancji i akceptacji inności.
Z córką Anią
W naszych wywiadach zawsze rozmawiamy z rodzicami o ich dzieciach, w tym wywiadzie jest tego mniej, bo każdy, kto panią zna, podkreśla wagę tego, co pani zrobiła dla polskiej edukacji, dla setek czy tysięcy uczniów… Chciałybyśmy zapytać panią o macierzyństwo – czy udało się pogodzić bycie wyjątkowym nauczycielem z wychowywaniem dziecka?
Faktycznie mało miałam czasu dla własnego dziecka. Kiedy był konflikt interesów dziecko – praca, to zazwyczaj wygrywała praca, może dlatego, że wcześnie zostałam mamą, miałam 22 lata, kiedy urodziła się moja córka. Mam świadomość, że czasem sprawa obcego dziecka zajmowała mnie na tyle, że za mało uwagi poświęcałam własnemu. Obecnie mam cztery wnuczki i dwóch maleńkich prawnuków, a także wychowywaną przez moją córkę małą Tybetankę, więc mogę cieszyć się rodziną. Chociaż moja praca w szkole ciągle jest bardzo angażująca.
Krystyna Starczewska ur. w 1937 r., polonistka, filozof, etyk i pedagog, dyrektorka Zespołu Szkół Bednarska w Warszawie. Prezes Krajowego Forum Oświaty Niepublicznej. W latach 70. współtworzyła półoficjalny ruch psychologii humanistycznej w Polsce. Współpracowała z Komitetem Obrony Robotników, w 1981 r. została szefową dwutygodnika „Kos”. W 1980 r. wraz z Zespołem Ekspertów Oświaty przygotowała dokument, który stał się podstawą do negocjowania reformy z ówczesnym Ministerstwem Oświaty. W 1989 r. brała udział w obradach Okrągłego Stołu.
autorka tekstu: Monika Brzywczy