Kasia i Marcin są speleologami, w ciągu roku kilkakrotnie wyjeżdżają za granicę, by eksplorować kolejne jaskinie. Ich trzyletnia córeczka towarzyszy im w tych wyprawach niemal od urodzenia. Dla nas opisali, co Zuzia jada na tych często egzotycznych wyprawach i jak radzi sobie z przyswajaniem nowych smaków.
Zuziu, chcesz tortillę z frijol?
– Tak – Zuzia bardzo chce, chociaż trochę się wstydzi, więc chowa się
za moją nogę. – Ale nie „pica pica” – zaznacza. Zuzia ma dopiero trzy lata, ale wie, że kukurydziane placki z czarną fasolą to jedna z najlepszych rzeczy na świecie. Szczególnie dobrze smakują, gdy są jeszcze ciepłe, a gospodyni dopiero co zdjęła je z gorącej blachy. Gdyby tortille jej się nie spodobały, mielibyśmy duży kłopot, bo to podstawa meksykańskiej kuchni. Zuzia zjada je najchętniej same, chociaż mogą też być z serem, ziemniakami, warzywami, kurczakiem. Teraz tylko upewnia się, że fasolka nie jest ostra, czyli że nie dodano do niej papryczki chili. Nauczyła się już, że dania „pica pica” pieką dwa razy.
Tortille i nerkowce, czyli jedziemy do Meksyku
Siedzimy w kuchni w wiosce w południowym Meksyku. My – czyli ja, mama Kasia, i tata Marcin – pijemy niezbyt mocną, ale słodką i pachnącą kawę. Zaraz ruszamy na wyprawę. Kwadrans później Zuzia dzielnie podchodzi stromą ścieżką pod górę. Góra jest nie byle jaka, bo wysoka na ponad 2 tysiące metrów i porośnięta lasem deszczowym. Spędzimy na jej szczycie dwa miesiące wraz z ekipą 15 grotołazów, głównie ze Stanów Zjednoczonych. Ja i Marcin będziemy eksplorować położoną niedaleko jaskinię o głębokości ponad 1200 metrów, wchodząc do niej na zmianę na kilkudniowe biwaki. Zuzia zajmie się eksploracją naszego leśnego obozu i jego najbliższej okolicy. Obóz jest taki trochę harcerski, podstawowe meble budujemy w nim z żerdzi. Tylko dachy są prawdziwe, z wielkich plastikowych płacht, bo jak tu zaczyna padać, to na serio. Jeszcze przed wyjazdem z Polski obiecaliśmy córce domek na drzewie. Teraz Zuzia pomaga nam przy budowie i sama go urządza – stolik, krzesełka, wieszaki, półki, kuchenka, lodówka. Po kilku dniach orientujemy się, że z głównej kuchni zniknęło całkiem sporo naczyń. Odnajdujemy je w domku na drzewie. Zuzia z wielkim zacięciem gotuje obiady i desery dla wszystkich swoich przytulaków, dla nas i dla najbardziej zaprzyjaźnionych członków wyprawy. Na talerzykach pojawiają się liście paproci, sosnowe szyszki, kwiaty orchidei, kawałki hub. Z menu kuchni wyprawowej Zuzia wybiera głównie makaron z oliwą i parmezanem. Trochę się martwię, że to mało urozmaicone jedzenie. Na szczęście co kilka dni dostajemy z dołu dostawy świeżych warzyw i owoców. Wtedy Zuzia szaleje – pożera malutkie słodkie banany, niepozorne z wyglądu zielonkawe pomarańcze, pachnące pomidory, chrupiące marchewki. Jest bardzo dumna, gdy umie już jeść pomarańcze tak jak rodzice – nieobrane, za to pokrojone na ćwiartki, z których wyjada się soczysty środek, a słodki sok cieknie po brodzie. W głównej kuchni jedzenie jest podzielone na „powierzchniowe” i „pod ziemię”. W torbach „jaskiniowych” są oczywiście najlepsze smakołyki, więc te stoją z boku, zamknięte, żeby nie kusiły. Ale Zuzia szybko odkrywa te skarby i potajemnie je podkrada. Ma przy tym taką wniebowziętą minę, że nigdy nie udaje jej się ukryć „przestępstwa”. – Co tam masz, słoneczko? Aha, orzeszki. Orzeszki nerkowca są rzeczywiście świetne – kupiliśmy je w Stanach uprażone i lekko posolone. Pod ziemią też są naszym ulubionym „zapychaczem”, dostarczają energii i wywołują błogi uśmiech na twarzach.
Osobno stoją torby ze słodyczami. Batoniki czekoladowe, energetyczne i ciasteczka są najbardziej chronione. Pewnego dnia wybieram się z kilkoma osobami na rekonesans powyżej obozu. Teren jest trudny, więc Zuzię niosę w nosidełku na plecach. Na postoju kolega wyciąga czekoladowy baton i zaczyna go zajadać. – Mamo! Ja też chcę taki! Poproszę, bardzo mi zależy! Rozpacz Zuzi spowodowana tym, że nie mam dla niej batona, jest tak wielka, iż w końcu obiecuję, że dostanie kawałek do spróbowania po powrocie do obozu. Dotrzymuję słowa. Odrobina batonika czyni Zuzię najszczęśliwszym chyba dzieckiem na świecie. Nie może się nadziwić, że istnieje coś tak dobrego. Na szczęście później nie odważa się częstować batonikami sama, a my jej do tego nie zachęcamy. W naszej jaskini jest bardzo dużo wody, więc całe jedzenie, które do niej zabieramy, musi być szczelnie zapakowane. Pakowanie go to ulubiona zabawa naszej córki. Najpierw precyzyjnie otwiera torebki z zupkami, sosami, makaronami, potem miesza wszystko i wsypuje do plastikowych pojemników. Fajne jest też obieranie czosnku, za co Zuzia jest odpowiedzialna również w domu. Uwielbia też mycie naczyń po posiłkach. Z tym myciem zresztą nie przesadzamy, bo najbliższe źródło wody jest 45 min od obozu. Każdy ma swój zestaw – miskę, łyżkę, kubek – i po jedzeniu wyciera go do czysta papierem. Zuzi pozostaje więc do mycia kilka garnków i chochli, ale i tak ma dużą radość z chlapania.
Zęby w ananasie, czyli jak smakują Hawaje
Meksyk to nasza najnowsza wyprawa z Zuzią, wiosną tego roku. Ale wspólne podróżowanie zaczęliśmy o wiele wcześniej. Dziewięciomiesięczna Zuzia poleciała z nami najdalej, jak się tylko da, bo na drugą stronę kuli ziemskiej. Od dawna chcieliśmy odwiedzić jaskinie na Hawajach. Ponieważ Zuzia jeszcze nie chodziła ani nawet nie raczkowała, była znakomitym kompanem do zwiedzania poziomych i obszernych jaskiń lawowych. Zabieraliśmy ją tam w samochodowym foteliku – model najprostszy i jednocześnie najlżejszy – który po prostu nieśliśmy przez jaskiniowe korytarze. Poza jaskiniami zwiedzaliśmy pola lawowe, górskie doliny wcinające się w głąb wyspy, piękne plaże zamieszkane przez żółwie. Było ciepło, chociaż może nie aż tak, jak sobie marzyliśmy, uciekając na Hawaje na początku grudnia przed polską zimą. W tym klimacie najbardziej sprawdzają się owoce i – ponieważ jesteśmy jaroszami – ryby. Zuzia za to jest zdecydowanie mięsożerna. Dowiedzieliśmy się od miejscowych, że przysmakiem na wyspach jest ciekawe danie „spam musubi”. Oto przepis: „na gruby plaster smażonej mielonki położyć ugotowany ryż, całość zawinąć paskiem suszonych alg nori”. Mimo naszego zamiłowania do lokalnych potraw nie odważyliśmy się dać „spamu” małemu dziecku. Woleliśmy kupować egzotyczne tęczowo mieniące się ryby, których nazw nawet nie staraliśmy się zapamiętać. I równie egzotyczne owoce, których sterty piętrzyły się na targu. Tu Zuzia po raz pierwszy jadła prawdziwego ananasa. Trzymała w malutkich rączkach wielki kawał złotego owocu i nie mogła się od niego
oderwać. Siedziała wtedy na kolanach u naszej koleżanki Ewy, której ananasowy sok ciekł po rękach. – Zuzia ma rację, że nie chce już jeść tych papek ze słoiczka – uśmiechnęłam się do Ewy.
Pakując się na Hawaje, zastanawiałam się, jak to będzie z Zuzi jedzeniem. Ale ponieważ karmiłam ją jeszcze piersią, to podstawę miała zapewnioną. W pierwszym sklepie znalazłam słoiczki z gotowymi daniami, podobne do tych naszych, polskich. Kupiłam dwa, ale były to ostatnie dwa słoiczki kupione dla Zuzi. Po spróbowaniu świeżego ananasa stanowczo odmówiła jedzenia papek i nigdy do nich nie wróciła. Gryzienie okazało się o wiele bardziej ekscytujące. A najlepszy do gryzienia był kokos. Sprzedawali go oczywiście w całości i już samo dostawanie się do środka było dla nas przygodą. Potem kroiliśmy biały miąższ w cieniutkie paski, które Zuzia natychmiast porywała, żeby je wytrwale przeżuwać. Ciekawostką był dla nas wszystkich gigantyczny grejpfrut, prawie wielkości Zuzi. Chyba się go trochę przestraszyła, bo nie chciała spróbować. Pozytywnie zaskoczyła nas wszystkich cherimoya kryjąca słodkie budyniowate wnętrze w niepozornej, brudnozielonej łupince. Rozczarowaniem była za to karambola, czyli „star fruit”. Złociste gwiazdki bardzo przydały się Zuzi do zabawy, ale lekko kwaskowaty smak nie wzbudził niczyjego zachwytu. W tej superzdrowej diecie zdarzały się – nam wszystkim, nie tylko Zuzi – małe wycieczki w kierunku niezdrowego amerykańskiego jedzenia. Nie mogliśmy się na przykład oprzeć słodkim i tuczącym pancake’om, które nasz hawajski gospodarz smażył prawie codziennie na śniadanie w ilościach hurtowych. Dobrze, że mogliśmy je potem „wybiegać” w jaskiniach.