Zrobili to, o czym marzy większość z nas. Uciekli do lepszego świata, Gdzie czas płynie wolniej, problemy wydają się mniejsze, a dzieci mogą oddychać świeżym powietrzem. Reni Jusis z mężem Tomkiem Makowieckim i dziećmi Teofilem i Gają zrobili ten krok, żeby wrócić do korzeni i cieszyć się życiem rodzinnym. Piosenkarka opowiada o nowym rytmie codzienności, rozterkach zapracowanej matki i czasie tylko dla siebie.
Izabella Farenholc: Urodziłaś drugie dziecko, wyprowadziłaś się z Warszawy z całą rodziną, nie nagrywasz. Skąd taka decyzja?
Reni Jusis: To chyba jest tak, że ta tęsknota za korzeniami, za morzem i naturą nie pozwalała nam normalnie funkcjonować tutaj. Mimo że wiedliśmy komfortowe życie, to jednak w betonowej dżungli. I mimo że to kiedyś było szczytem naszych marzeń, czuliśmy, że to jednak nie jest nasze miejsce na Ziemi. Nie do końca mieliśmy odwagę wynieść się do jakiejś głuszy, to jeszcze nie ten moment w życiu, bo jednak wciąż jesteśmy zwierzętami stadnymi. Po wielu miesiącach szukania czegoś w okolicach stolicy trochę się zniechęciliśmy i w pewnym momencie dotarło do nas, że to wcale nie musi być Warszawa. Po każdej wizycie u rodziny, w Gdyni, nie chciało nam się stamtąd wracać. Zdaliśmy sobie sprawę, że tam czas jakoś wolniej płynie, niebo jest bardziej niebieskie i jakoś wciąż ciągnie nas do morza…
IF: I pojawił się pomysł Trójmiasta.
RJ: Znaleźliśmy miejsce w pobliżu lasu, z tak wysokimi drzewami, że człowiek ma ochotę się przed nimi pokłonić. Z jednej strony mamy specyficzny mikroklimat zdroju, a z drugiej możemy iść do ulubionej kawiarni, na molo, podpatrywać, jak dzieci pływają katamaranami. Ja jeszcze się tu nie zadomowiłam, bo to dopiero kilka miesięcy, niełatwo zawiązuje się nowe przyjaźnie. Ale muszę przyznać, że w wielkim mieście czas ucieka w przerażającym tempie i trudno złapać oddech w tym wyścigu. Teraz, kiedy dozuję sobie Warszawę w homeopatycznych dawkach, to nawet za nią tęsknię i znów lubię.
IF: Jak żyjecie?
RJ: Kiedyś słyszałam, jak Przemek Myszor z Myslovitz powiedział: „Mama jest jak chleb, a tata jest jak tort”. Więc u nas jest podobnie (śmiech). Ja zajmuję się dziećmi, a mój mąż przez ostatnie długie miesiące kończy nagrywać płytę. I nagrywa ją, jak tylko może, w samotności, co jak najbardziej rozumiem, bo tak samo wyglądałaby moja praca…
IF: I będzie wyglądać…
RJ: No właśnie, w tej chwili sobie tego nie wyobrażam. Mam taki cichy plan, że kiedy nasze drugie dziecko pójdzie do przedszkola, to będę miała dla siebie tych kilka wolnych godzin. Tylko pojawia się pytanie, czy będę umiała w ramach czasowych coś stworzyć, bo do tej pory zabierało mi to bardzo dużo czasu, często też były to zarwane noce. Ale w tej chwili przyznaję, że nie mam ciśnienia. Szkoda mi każdej chwili z dziećmi, nie chcę przeoczyć pierwszego kroku, słowa – kto ma to usłyszeć, zobaczyć, jeśli nie ja?
IF: Czyli na razie slowfoodowa powolność.
RJ: Jak najbardziej, nigdzie się nie spieszymy. To jest chyba najwspanialszy dar: że możemy sobie na to pozwolić. Przecież małe dzieci mają jeszcze czas na ten pośpiech, na punktualne chodzenie do szkoły, potem do pracy.
IF: Po wydaniu „Poradnika dla zielonych rodziców” zajęłaś się „na poważnie” ekologią – piszesz blog Ekomama, prowadzisz audycję w TVN, teraz wprowadzasz linię ekologicznych artykułów. Jak to się zaczęło i dlaczego tak cię wciągnęło?
RJ: To długa droga, czasem nieświadome, intuicyjne wybory, i mnóstwo zbiegów okoliczności. Chociażby nasze spotkanie na urodzinach koleżanki, kiedy dostałam od ciebie kontakt do lekarza, który wywrócił do góry nogami mój światopogląd. Wróciłam do domu, zobaczyłam mojego męża jedzącego kabanosy i nie miałam pojęcia, jak go przekonać do zdrowego jedzenia. A to stało się kompletnie naturalnie, a początek wcale nie był różowy, nic nie odbyło się jednego dnia.
IF: To nie jest łatwe, prawie wszyscy wychowaliśmy się na mięsnej diecie, sama czasem tęsknię za parówkami.
RJ: Ja jestem córką leśnika, a moja mama pracowała w gastronomii, więc poszanowanie przyrody i dobre jedzenie to połącznie tego, co mam w sobie. Dzisiaj dopiero doceniam te chwile, kiedy tata uczył mnie nazw drzew, zbieraliśmy liście, wklejałam je do zielnika, chodziliśmy oglądać szkółki, które zasadził. Niedługo będę miała okazję zobaczyć, jak wygląda ten las, który oglądałam jako mała dziewczynka.
I bardzo się na to cieszę. Natomiast dzięki mamie mam bardzo wysublimowany smak i jestem bardzo czuła na zapachy, potrafię na odległość wyczuć w jedzeniu mrożonki, konserwanty, barwniki, ulepszacze. Ja nigdy nie przepadałam za mięsem, choć jako dziecko byłam karmiona nawet czerniną. Dziś zdecydowanie wolę kuchnię wegańską, ale uważam, że przekonywanie do takiej diety starszych pokoleń to niełatwy temat i nic na siłę.