Pierwsza ciąża zakończyła się tragedią. Martynka umarła po 10 dniach. Za drugim razem znowu poważne problemy…
Miałam bardzo dużo złych przeczuć. Intuicja mówiła mi jednak, że będzie dobrze, gdy urodzi się chłopiec, bo to będzie odwrotność historii Martynki. Jak już okazało się, że to chłopak, odetchnęłam z ulgą. To był 25. tydzień ciąży, a Bartek urodził się już trzy tygodnie później. Ważył 1300 gramów, tylko o 300 więcej niż Martyna. To też był hardcorowy wcześniak.
Kiedy go zobaczyłaś?
Na OIOM-ie. Leżał w tym samym pokoju co Martyna. Wyglądał dokładnie tak jak ona. Pomyślałam, że nie mogę go pokochać całym sercem, że muszę zachować dystans, aby ocalić siebie.
Udało się?
Oczywiście, że nie. Pokochałam go całą sobą, chociaż bałam się, bo to wszystko było tak bardzo podobne. A on na szczęście okazał się torpedą, sam sobie wyrywał rurkę od respiratora, był aktywny. Na OIOM-ie spędził tylko tydzień.
Kiedy pomyślałaś, że się uda?
Długo się bałam. Miał wrodzone zapalenie płuc, dwa wylewy… Do domu wyszedł po ponad dwóch miesiącach, ale tylko na dwa tygodnie. Po tym czasie trafiliśmy do innego szpitala, znowu na OIOM, gdzie Bartuś miał bardzo poważną operację żołądka. Strasznie ulewał, wręcz nieprawdopodobnie. Szukaliśmy pomocy tam, gdzie się urodził, ale usłyszałam, że mam przestać histeryzować, bo to jest już drugie dziecko i ono przeżyje, a wcześniaki z natury ulewają. Wróciliśmy do domu, ale wytrzymałam tylko jedną noc. Pojechaliśmy do innego szpitala i tam okazało się, że Bartuś ma z żołądka do jelit wpust o średnicy włosa. Wtedy wysiadłam. W dniu, w którym miał operację, ja dostałam 40-stopniowej gorączki i nie mogłam pojechać do szpitala. Bałam się, że będę musiała się z nim żegnać. Uciekłam. Sześć tygodni później miał kolejną operację, bo z krzyku i płaczu porobiły mu się przepukliny. I to była ostatnia operacja.
Wtedy pomyślałaś: mogę go pokochać…
Oczywiście pokochałam go już wcześniej. Ale byłam potwornie zmęczona. Całą ciążę walczyłam o przetrwanie, było ciężko. Dodatkowo tydzień po porodzie zemdlałam i okazało się, że czeka mnie kolejna, pilna operacja usunięcia woreczka żółciowego.
Jakbyś jeszcze miała mało problemów.
Nie miałam kiedy od tego odpocząć. Małe dziecko na OIOM-ie, jeździsz, zamartwiasz się. Ja po cięciu, potem następna operacja, operacja dziecka… Moje macierzyństwo zostało okrojone do kadłubka. Miałam wrażenie, że cała moja intuicja umarła. Jak Bartuś płakał, to nie wiedziałam dlaczego. Bałam się być z nim sama w domu. Teraz inaczej o tym myślę – dziecko w domu było mi dane raz, bo Martynka nigdy nie przekroczyła progu mieszkania. Więcej dzieci mieć nie mogę, jestem po histerektomii. Bardzo żałuję, że tak późno nabrałam pewności siebie jako mama. Dałam sobie wmówić, że nie mogę karmić piersią. Przez osiem miesięcy odciągałam mleko dwa razy w nocy i co trzy godziny w dzień, żeby nie stracić laktacji. Wszystko szło do zlewu.
Myślałaś, że któregoś dnia będziesz mogła zacząć go karmić?
Tak, ale byłam bardzo niepewna. Kiedy Bartuś miał kolki, to myślałam, że to z powodu mojego mleka. Gdy skończył ósmy miesiąc, pediatra powiedział mi, że to już nie jest takie ważne. Dzisiaj myślę, że karmienie miało być czymś, co mnie w moich oczach uratuje. Miałam poczucie, że coś w końcu zależy ode mnie, że z czymś dałam radę. I nawet to zostało mi zabrane. Musiałam sobie poradzić z mnóstwem strat. Nigdy nie urodziłam dziecka – miałam cesarskie cięcie. I za pierwszym, i za drugim razem.
A chciałaś urodzić naturalnie?
Bardzo chciałam poczuć tę moc porodu. I wiem, że mam do tego w sobie siłę. Ciągle powtarzałam, że najważniejsze, żeby tylko żył. Ale później żałowałam tego, czego nigdy nie doświadczyłam.
Kiedy poczułaś się pewnie jako mama?
Kiedy przestałam się bać, że moje dziecko może umrzeć. A bałam się ciągle. Wszystkich zagrożeń. Zespołu śmierci łóżeczkowej – bo ryzyko większe u wcześniaków, deficytów, niepełnosprawności. Jednak w końcu przyszedł taki moment, że zaczęliśmy żyć normalnie. Bartek zaczął przesypiać noce, chodziliśmy na spacery. Po prostu z czasem zrobiło się normalniej, ale ogólnie trwało to długo.
Ile miał wtedy lat?
Myślę, że około czterech-pięciu. Bartek miał jeszcze podejrzenie autyzmu. Był diagnozowany w tym kierunku. To był już inny kaliber – nie walczyliśmy o życie, tylko o jego jakość. Wtedy wyraźnie zobaczyłam swoje granice. Pomyślałam, że już nie dam rady, jestem zbyt słaba i zmęczona. Z czasem okazało się, że to nie autyzm, tylko szereg zaburzeń z zakresu integracji sensorycznej. Nadwrażliwść słuchowa, dotykowa…
Problemy wynikające z pierwszych tygodni życia?
Tak, bo zamiast witać się ze światem z perspektywy ramion mamy, przyglądał się inkubatorowi. Zamiast czuć ciepłe ręce mamy, czuł dotyk lateksowych rękawiczek. Wszystko się uspokoiło, kiedy poszedł do przedszkola. Czasami, kiedy myślę o tamtym okresie, mam wrażenie, jakby przejechał po mnie walec. Ale teraz, szczęśliwie, dostaję mnóstwo bonusów, których się nie spodziewałam. Na przykład Bartek ma słuch absolutny. Chodzi do szkoły muzycznej i pani mówi, że nie może zagrać mu żadnego nowego utworu, bo on go gra z pamięci, a nie z nut. Ma też talent literacki.
Pisze coś?
Tak. Wcześniej pisaliśmy opowiadania, teraz na topie są komiksy. Wygrał też konkurs literacki dla trzecioklasistów ze wszystkich poznańskich podstawówek, choć opowiadanie napisał na kolanie.
Nadszedł czas nagrody za trudy.
Tak, chociaż to nie jest moim priorytetem. Ciągle myślę, że on nie należy do mnie, że mam go na przechowanie. Kiedyś wyjdzie do rówieśników i w takim świecie ma dobrze żyć. Ma być ojcem, mężem, kim zechce… Najważniejsze są dla mnie jego kontakty społeczne. Tym bardziej że jest jedynakiem. To, że była Martynka, to jest bardziej moja i męża historia niż jego.
Na ile Martynka jest obecna w jego życiu?
W niewielkim stopniu. Mamy taki rodzinny zwyczaj, że zawsze w Wigilię chodzimy na cmentarz, tam się dzielimy opłatkiem i kawałek zostawiamy dla Martynki. Potem wracamy do domu, przygotowujemy kolację dla rodziny, ale dla nas to już jest trochę po świętach. W tym sensie, że to nasze, najważniejsze już się wydarzyło. Nie ciągam jednak Bartka po cmentarzach, nie ma żadnych ołtarzyków, zdjęć, bucików w naszym domu. To jest pochowane, bo – tak myślę – jemu siły by to nie dało.
A pyta o nią?
Kiedyś bardziej. Pamiętam, że pewnego dnia zapytał mnie, czy on umrze. Pomyślałam, że to już wie, bo sam chodzi na grób dziecka. Postarałam się tak zbudować tę historię, aby zrozumiał, że jego życie jest zupełnie inne. Wiedział, że Martynka była bardzo chora, bardzo słaba i bardzo mała, a on jest duży, silny, może skakać i biegać. Były takie momenty, że gdy szliśmy na cmentarz, podrzucał kamyczki i mówił, że bawi się z Martynką. Ja to zostawiałam, nie drążyłam, nie komentowałam. Oczywiście chciałabym, żeby w dorosłym życiu zajrzał czasami na jej grób. Ale jeśli nie będzie tego robił, nie będę rozpaczała. Życie jest dla mnie ważniejsze niż śmierć. Nie chcę osłabiać syna czymś, co wydarzyło się, zanim przyszedł na świat. Jego przeszłość sama w sobie jest wystarczająco traumatyczna.
A twoja działalność w hospicjum ma na bartka wpływ?
Nie epatuję dramatami w domu. On wie, że mama pomaga ludziom, którzy są chorzy. Jest dumny z książki, tym bardziej że zadedykowałam ją właśnie jemu. Próbował czytać, ale powiedziałam mu, że musi jeszcze trochę podrosnąć, aby wszystko z niej zrozumieć. Cieszył się ze mną z nagrody Blog Roku, bo dzięki niej wybraliśmy się do Turcji i pierwszy raz poleciał samolotem. Staram się chronić go od nieszczęść świata, nawet jeśli były one moim udziałem. Taka jest rola mamy.