Gdy przyjechał do niej w odwiedziny, zamknęła go w pokoju i oznajmiła: „Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie przeczytasz całej lektury”. Wiedział, że akurat z tą ciotką nie ma żartów. Zaczął jeden rozdział, potem drugi, w końcu tak się wciągnął, że wyszedł z „więziennego pokoju” uzależniony od książek.
Dziś mówi: – Stałem się nałogowcem, co zawdzięczam PRL-owskiej gospodarce. Rodzice długo czekali na własne mieszkanie, miałem dziewięć lat, gdy je w końcu dostali. Na peryferiach Białegostoku, w bloku z wielkiej płyty. Nie miałem za wielu kolegów. Zapisałem się do pięciu bibliotek, pożyczałem książki i od rana do nocy czytałem.
Na studia dziennikarskie przyjechał do Warszawy. Wydawało mu się, że dziennikarstwo to jest najlepsza droga do pisania. Jeszcze jesienią na pierwszym roku poszedł do redakcji „Polityki”. Stanął w progu i powiedział: „Dzień dobry, jestem studentem dziennikarstwa, może chcieliby państwo ze mną współpracować? Chyba powaliła ich moja bezpośredniość, bo dali mi na próbę tekst. Akurat były wybory. Wymyśliłem sobie, że każdą partię opiszę z punktu widzenia dziewiętnastolatka. Co dana frakcja ma do zaproponowania nam, młodym. Spodobało się, zostałem współpracownikiem.
Popołudnie
Szybka przerwa na kawę. Stara się nie odbierać telefonów, nie tracić czasu na e-maile. Choć właściwie wciąż do niego dzwonią z propozycjami, żeby coś dla nich napisał. Nie jest związany z jednym wydawnictwem na stałe. Skończy historię o arbuzie i zaczyna pisać kryminał. Śmieje się, że ten kryminał to z zemsty za trudne pytania dzieci: „Jeśli ma pan syna, to dlaczego nie ma Pan żony? Czy to nie dziwne?”.
Bajkopisarzem został, bo wydawało mu się, że tacy to muszą zarabiać fortunę. „Polityka” znudziła mu się po roku. Nie przekonało go nawet to, że pracy w słynnym tygodniku zazdrościli mu wykładowcy. „A może w »Świerszczyku« będą mnie potrzebować?”, przypomniał sobie magazyn dla dzieci, który kiedyś czytał. Wpadł na pomysł, żeby i tam zadzwonić. Umówił się na spotkanie, przyniósł dwie bajki, które napisał dzień wcześniej na kolanie. Nie były najlepsze. Usłyszał: „Potrzebujemy redaktora, nie bajkopisarza”. Na początku rozcinał listy. Ale istniało zagrożenie, że „Świerszczyk” zniknie z rynku. Trzeba było stworzyć fajne pismo dla dzieci. Z ówczesną naczelną, Dorotą Olesiak, wymyślali tysiące konkursów, kolejne krótkie formy, które mogłyby spodobać się dzieciakom. Doszedł wtedy do jednego z najbardziej ważnych dla siebie wniosków: dużo bardziej interesuje go, jak opisać fajnie i zabawnie to, że bocian na wiosnę przyleciał, niż to, że rząd upada.
Godzina 18.00
Kroki na schodach, chrzęst klucza w zamku i głos z przedpokoju: „Jesteeem! Co dziś gotujemy?”. To Zosia, dziewczyna Grzegorza Kasdepke, specjalistka PR w dużej firmie. Grzegorz zamyka laptopa i odkrzykuje: „Może kurczaka w sobie pomarańczowym?”. On nie rozumie jej pracy, nie wie, na czym polega funkcjonowanie w korporacji. Nawet jako redaktor „Świerszczyka”, a później redaktor naczelny, nigdy nie siedział za długo w pracy. Góra piętnasta wychodził i pędził do domu.