KŚ: O pierwszego syna bałem się bardzo, czy nie zrobi sobie przede wszystkim jakiejś fizycznej krzywdy. Później odkryłem, że to był lęk mojej matki o mnie, bo byłem jedynym i tak zwanym późnym dzieckiem. Teraz mam więcej swobody i pozwalam na nią Gabrielowi. On też, poprzez swoje zachowanie, uświadamia mi wiele spraw. Inspiruje w pracy psychologa. Obserwuje Pan kreatywność swoich synów?
TJ: Od rana do nocy. Czasami bardzo zmęczony, wkurzony, ale też oczarowany. Żadna podróż nie zastąpi podróży z dzieckiem w krainę wyobraźni. Do tego jednak trzeba dojrzeć.Każdy, nie tylko poeta, jeśli tylko otworzy oczy, ogromnie z tego skorzysta. Taki malec przywraca nam dzieciństwo, uczy, że nic nie jest oczywiste, a jego pytania otwierają nas na magię świata. – A po co są komary? – dziwi się mały Franio. – Żebyśmy tęsknili za zimą – odpowiadam i sam jestem mądrzejszy… Zostawiłem wiele poetyckich świadectw o swoim pierwszym synu Danielu. O Franiu i Antosiu piszę nieustannie. Ten ostatni jest na pewno najbardziej opisanym publicznie dzieckiem w Polsce. Niedawno ukazał się wybór moich felietonów publikowanych od dziesięciu lat w „Zwierciadle” pt. „Czułym okiem” i sam się zdziwiłem, że Antoś jest jednym z głównych bohaterów tej książki.
KŚ: Znany psychoanalityk i psycholog Bruno Bettelheim zatytułował jedną ze swoich książek „Wystarczająco dobrzy rodzice”. Dla mnie taki postulat jest rozwiązaniem wielu konfliktów. Daje wolność w miejsce lęku, który wynika z tego, że nasza ambicja każe nam dążyć do perfekcji. I ta ciągła myśl: „Co będzie, jak się wyda, że nie jestem ideałem?”. Czy właśnie takie „wystarczająco dobre” podejście jest kluczem do wychowawczego sukcesu?
TJ: Jesteśmy rozdarci między chęcią posiadania wszystkiego a dążeniem do perfekcjonizmu. To jest dramat współczesnych rodziców, których dręczą wyrzuty sumienia, że powinni poświęcać dzieciom więcej czasu, a go nie mają. I wynagradzają to dziecku choćby zabawkami, komputerami, tabletami. Jakie grzeczne i nieabsorbujące są wtedy dzieci, prawda? One też coraz częściej rządzą w domu. Negocjuje się z nimi każdą sprawę. Kiedyś tego nie było. Nikt nie pytał małego: „A zjesz szyneczkę, a pojedziesz na wycieczkę?”. Trzeba walczyć o odpowiednie proporcje. Dziecko wiele musi, choćby chodzić do szkoły. Z tym się jednak zwykle godzi. Ale sfera „nie muszę” albo „ani mi w głowie” ogromnie się powiększyła. Taki mały, słaby, a jak Pan Bóg. To dla dziecka przerażające. Ono musi mieć punkty oparcia i my powinniśmy mu je dać. Nawet jeśli czujemy, że sami nie bardzo mamy się już na czym oprzeć.